Indoorowe wzruszki, czyli dlaczego czasem chce mi się płakać na zajęciach

Kategoria:

 

Czasem się zastanawiam, czy instruktorom chce się płakać podczas zajęć. Albo po nich, kiedy ścierają pot z kierownicy i próbują znaleźć swoje odbicie w zaparowanym lustrze.

Jeśli nie instruktorom, to może chociaż tym bardziej wrażliwym instruktorkom, które dziękują sobie za decyzje z przeszłości. Ich serca niby są mniejsze niż kawał uda, ale sporo potrafią w sobie umieścić uśmiechów i ciepła. Oczywiście serca w metaforycznym tego słowa znaczeniu – jakoś nie wyobrażam sobie, że podczas zapieprzania 170 uderzeń na minutę ten mięsień ma jeszcze ochotę na wysyłanie pensjonarskich sygnałów do mózgu.

Głowę zaprząta myśl, tak nieśmiało, od czasu do czasu, czy warto do tego podchodzić tak emocjonalnie. Okazuje się jednak, że w zajęciu tak pełnym różnych uczuć, nie można obyć się bez wewnętrznych poruszeń. Wątpliwy jest sens przeżywania tego równie płasko co stania w kolejce do kasy. Tym bardziej, kiedy uczestnicy z prawie codziennego zajęcia robią ci święto, pokazując swój entuzjazm i sprawiając, że czujesz się zwyczajnie… potrzebny.

Czasami rozmyślam nad tym, czy można to zajęcie nazwać uzależnieniem i prawie zawsze otrzymuję odpowiedź, że no kuuurwa oczywiście. Skoro jest w tym tyle dobrych emocji, nie sposób tak po prostu odejść. Organizm jak wariat wciąż chce tej chemii, pozytywnych sygnałów, tego bycia potrzebnym i poczucia misji. Misji, którą niejednokrotnie chciało się zostawić za zamkniętymi drzwiami przepoconej sali, bo ta -nasta godzina to jednak było za dużo.

Powiedziałby kto, że przecież uczucia się wypalają, a pierwsze zakochanie w końcu zostaje przysłonięte przez codzienność. Że w końcu wkrada się rutyna, wszystkie ruchy przychodzą człowiekowi z automatu, że nie wymyślimy od nowa koła. I przed tym bronić się nie sposób, nie będę żarliwie zapewniać, że po czterech latach jest dzicz, wieczny niedosyt i bezsenność z podekscytowania.

Całe szczęście, że tej dziczy i bezsenności nie ma. Instruktor zombie zaspokajałby zbyt wąską grupę docelową.

Nie ma niedosytu. Nie ma dziczy. Jest spokój, opanowanie i ciągłe poczucie wynoszenia więcej niż się wniosło*.

 * To tylko metafora, nigdy nie wyniosłam żadnego roweru.

Listy od Agaty

Za dużo presji w tworzeniu do neta?
Pozwól mi ją z Ciebie ściągnąć.
Zapisz się!

Wyrażam zgodę na przetwarzanie podanych danych w celu otrzymywania newslettera od Agaty Borowskiej. Szczegóły przetwarzania danych znajdę w polityce prywatności.