Jadę tramwajem do klubu, wcinam rzodkiewki i wafle ryżowe. Całe szczęście, że nie pączka – wizerunek ległby w gruzach, gdyż do tramwaju wsiada klientka klubu.
– Jedziesz do mnie?
– No, przepustkę ze szpitala wzięłam na zajęcia.
– Cooo?… – pytam mało rezolutnie – Może rzodkiewkę?
– A, daaj. No na głowę idzie dostać. Dwa dni już się nie ruszałam. Mówię pojeżdżę trochę na rowerze, to lepiej będę spała. Ocipiałabyś tam. A byś widziała poranną gimnastykę w szpitalu…
To się nazywa miłość do aktywności fizycznej.
Ja znam jeszcze jeden szczegół z tej historii, zasłyszany w szatni. A mianowicie:
– A Ty z workiem przyszłaś?!
– No powiedziałam, że idę na zakupy, coś musiałam wziąć…
Czy jakoś tak to szło. 😀
Zgadza się. Po indyka można wyjść na zakupy. #sucho
Brakuje mi takiej miłości do aktywności fizycznej ostatnio. 🙂
Najtrudniej zacząć. Potem zdrowy bakcyl się pojawia i o! 🙂