Po sześciu latach wychodzę z piątkowej imprezy. Musiałam się dobrze bawić, bo butelki po napojach opróżnione, włosy sklejone, a twarz błyszczy purpurą. Na szczęście nie są to rumieńce wstydu, ale wskazujące na wykonany wysiłek. Czasem na sześć, czasem na pięć… Ten z oceną cztery też jest dobry, bo cztery minuty to tabata.
Historia zatoczyła koło. Jedno ostre koło
Po sześciu latach wychodzę z piątkowej imprezy. Dokładnie w ten sam dzień listopada, dwudziestego trzeciego sześć lat temu, weszłam na nią z dużym hukiem muzyki filmowej z głośników. To był maraton dla całej Bydgoszczy, która jeździła namiętnie rowerowy taniec niewymagający siodełek. Po wejściu na ustawiony na scenie rower odważyłam się nawet posiedzieć i to był dopiero początek pokazywania, że nie pójdę z prądem. Pewnie pomógł mi mikrofon, który uruchamia ukryte zasoby drzemiące w moim ciele. Na przykład te robiące z właścicielki bitch face osobę, do której ludzie nie boją się odezwać.
Po załapaniu tak chemicznego odlotu na scenie jako nieopierzony, dwumiesięczny instruktor, poznałam, co znaczy sukces i satysfakcja. To wtedy, kiedy obce chłopy krzyczą za tobą na korytarzu: Dobre wasze było!!!! Kiedy twój nauczyciel mówi ci, że zajebiście jedziesz.
A to był dopiero początek odlotowych piątków na salach i halach indoor cycling.
Jadą, świry, jadą…
Dokładnie sześć lat później od zbierania gratulacji, mentalnie gaszę światła po piątkowej jeździe. Może jeszcze kiedyś wpadnę: przyniosę zakąski, uzupełnię napoje, puszczę tłusty bicik, a w pakiecie premium zapewnię manualną klimatyzację i błaznowanie w stosownym do okazji nakryciu głowy.
To była najlepsza piątkowa impreza, na której byłam. I to w dodatku DJ-em.
Sama bym się tak nigdy nie ubawiła. Dziękuję.
Fajnie, że jesteś. Co się robi w piątki, jeśli się nie trenuje...?! Daj znać!