Używam wulgaryzmów, a w moich tekstach i wpisach w social mediach nie brakuje potocznego słownictwa. Walę się w czerep, rozkminiam tematy, a jeśli do sytuacji pasuje cytat z „Kilera”, to na sto procent go użyję. W tej ostatniej kwestii życie mnie ostatnio rozpieszcza, bo przy wspinającym się wszędzie bobasie „No i w pizdu, i wylądował” to stały element codzienności. Razem z tym znakiem krzyża.
No, językowo nie jestem delikatna. Nie przepraszam za to.
Nie chodzi już nawet o wychowanie i o to, że „grzecznym dziewczynkom to nie wypada” – w wieku trzydziestu lat naprawdę nie chce mi się nikogo zadowalać (poza tymi, których chcę zadowolić). Nie widzę sensu używać gwiazdki tam, gdzie powinien stać chuj, bo właśnie po to są bluzgi – byśmy mogli czasem nazwać sprawy po imieniu i nie angażowali do wyrażenia emocji zbyt wielu zasobów w mózgu.
Pokazując się w sieci z moim pisaniem, a potem jeszcze oferując wsparcie przy tekstach, naszła mnie prosta myśl: Czy ja nie powinnam przypadkiem zmienić komunikacji, uważniej dobierać słów, okraszać tekstów wyrażeniami, które usłyszałabym na kółku dorastających erudytów, gdybym tylko na nie chodziła?
A potem prawdopodobnie stanęłam przed lustrem, parsknęłam na widok wyobrażenia siebie w jakiejkolwiek innej wersji i poszłam po pęczek rzodkiewek. Twardych. Bo to była dokładnie tej samej maści rozkmina co: „A czy ja przypadkiem nie powinnam trochę schudnąć, żeby prowadzić fitnessy?”.
Bycie sobą w pracy – luksus
Jedną z cenniejszych rzeczy dziś jest bycie sobą. To jedyne, co może Cię wyróżnić w internetowym gąszczu ludzi tych samych profesji. Czasem dostaję pytanie: „Co byś chciała przeczytać na moim blogu?”. Odpowiedź brzmi: „Cokolwiek”. Bo ja blogi czytam najczęściej ze względu na styl autora, a nie tematykę jego strony.
Jeśli umiesz pisać o koparkach tak lekko i dowcipnie, że codziennie będę odwiedzać Twojego bloga z nadzieją na poznanie kolejnych stu sposobów o nabieraniu gruzu na chwytak – pozostanę Twoją czytelniczką.
Dlatego też jestem sobą w tej internetowej twórczości. Maska profesjonalizmu postrzeganego jako nadęcie pod krawatem i tak by mi spadła, jak Izce kiedyś twarz z makijażu (pamiętacie?). Uwielbiam białe koszule i nawet mam z dwie zajebiste marynarki, ale co z tego – by być „profesjonalna”, musiałabym poszukać stolarni i zlecić wykonanie solidnego kija. Który wsadziłabym sobie gdzie?
No widzisz, wcale nie myślisz: „w pupę”. Ta dupa aż się prosi o uwagę.
Jestem ciepłą, empatyczną osobą. Umiem się dostosować do odbiorcy. Lubię rozmawiać z ludźmi i jestem zachwycona, kiedy po kilku wymienionych ze mną zdaniach sami zrzucają maski, czując się bezpiecznie. Nie dla mnie próby dotarcia do klienta w sposób, który kojarzy się ze spiętymi pośladkami i szpanowaniem przed drugą osobą swoją wiedzą. Moją mocą jest to, co tyle razy usłyszałam od innych: że jestem normalna.
Prosto nie oznacza nieprofesjonalnie
Profesjonalizm nie tkwi w liczbie godzin instruktora ani w liczbie koszul, które ma się w szafie – choć i taki wniosek można wysnuć ze słów człeka z korpo, który twierdził, że siedzenie w dresie podczas pracy zdalnej to braku szacunku dla klienta. Projekt oddany na czas, wszystko śmiga, obu stronom hajs się zgadza, tylko ten cholerny dres…
A jak często odbiorca pada ofiarą komunikatów, które miały pokazać ten pożądany profesjonalizm, a zostały napisane tak topornie i oficjalnie, że nie da się przez nie przebrnąć? Wciąż pokutuje przekonanie, że na swojej stronie internetowej trzeba jak najmocniej wypiąć klatę i zapewniać o swoim „dwudziestoletnim doświadczeniu i najwyższej jakości usług”. Napiszmy to inaczej! Tyle się zdarzyło przez te dwie dekady, że na pewno znajdziemy ciekawą historię do opowiedzenia.
Prosty język to dobry język. I każdemu z nas zdarza się przeklnąć, a wcale nie zarzucamy sobie przez to ubogiego słownictwa.
Sposób używania języka a zlecenia
Notki blogowe, moje wpisy w social media i pokazywanie paszczy na stories wyrażają zupełnie co innego, niż wpisy tworzone na zlecenie. Napisy do stories tworzone są szybko i stają się ofiarami smartfonowego słownika, nie sprawdzam ich po pięćset razy jak instrukcji do gry, którą ostatnio ulepszałam. To, że czasem przeklnę i zgubię przecinki nie oznacza, że wyślę komuś tekst, na widok którego Word dostanie zawału, nie mówiąc o czytelnikach tego Ktosia.
Jeśli ktoś zniechęci się do mnie, bo w napisach do stories pominęłam przecinek, a na blogu panoszy się „kurwa”, rozumiem i nie nalegam. Każdy ma prawo dobierać sobie ludzi do współpracy tak jak ma na to ochotę. Sama prawdopodobnie nie powierzyłabym poprawek osobie, której teksty naszpikowane są błędami. Na drobne niedociągnięcia przymykam oko.
Tak samo podchodzę do stylów komunikacji. Uwielbiam teksty pisane od serca, w których czuć autora, a nie te do szpiku liter poprawne, odmierzone od linijki. Bo ja ogólnie lubię być wyluzowana.
I tak oto odpowiedziałam sobie na pytanie, czy cokolwiek powinnam zmienić w swojej komunikacji, skoro zaczęłam sprzedawać tekstowe usługi. I właśnie dlatego możesz się tu czuć swobodnie. 🙂