Za oknem szarość. Pośladki bolą Cię od korporacyjnego krzesła, promieniowanie komputera od czterech godzin zniechęca do wszystkiego. Na myśl o tym, że po pracy zaplanowałaś wizytę w klubie fitness, czujesz obezwładniającą falę niechcemisizmu i rozważasz ucieczkę od postanowienia. Sytuację ratuje kawa wypita na pół godziny przed wyjściem z pracy. Kofeina skutecznie pobudza do działania i już nie możesz doczekać się, aż podniesiesz kawał sztangi na zajęciach.
Wchodzisz na salę fitness gotowa na totalny wycisk i odstresowanie. Zanim to nastąpi, musisz zmierzyć się z co najmniej jedną przedstawicielką którejś z poniższych grup kobiet, pojawiających się na zajęciach.
Kobieta – menedżerka
„ABT? A nie możemy zrobić klatki?”, „Steeep? Wczoraj u Aśki byłam na stepie”. Na zajęciach z „pump” w nazwie dziwi się: „Bierzemy sztangi? A nie można hantli?” Taak, weź hantle… Tylko różowe, koniecznie. I zostaw własną wersję grafiku w recepcji.
Kobieta pragnąca bliskości
Wszystkie uczestniczki znalazły już swoją przestrzeń, a nowo przybyła – spóźniona – koniecznie chce ćwiczyć koło Ciebie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, poza tym, że nie szanuje Twojej przestrzeni. Ty w lewo, ona w lewo. Ty do przodu, ona też. Ostatnie próby ucieczki kończą się na tym, że staje przed Tobą. Oczywiście tak blisko, że podczas robienia martwego ciągu dotkniesz nosem jej tyłka.
Kobieta – długodystansowiec
Udało jej się skończyć pracę wcześniej, więc przyszła na czternastą i siedzi w klubie do siedemnastej. Nikt nie zwróciłby na to uwagi gdyby nie fakt, że na trzecich zajęciach płacze, że ma być lekko, bo na poprzednich była tabata. Taka wojowniczka nigdy nie zrozumie, że trzecia godzina nie ma sensu. Ona musi spalać. Bo po fitnessie przyjaciółka wpada na wino. Spalić, spalić to wino, nim spożyje. Spalić, bo przytyje. O bosz.
Każde spotkanie z którąkolwiek z nich zahartuje Cię jeszcze bardziej. A Ty się nie przejmuj. Przybyłaś na zajęcia mimo fali niechęci. Ćwicz. A może zapomniałam o jakiejś grupie, o której wypada wspomnieć?