Jedna z moich ulubionych dusz ostatnio założyła blog i w dodatku twierdzi, że maczałam w tym palce („przestań mi już kołczować!”). Jako że wyczerpałam już limit samozachwytu na ten rok (był zaskakująco niski, trzeba to naprawić), to nie skupiłam się na tym, że zrobiłam dobro, tylko skierowałam wzrok i kursor w kierunku swojego bloga i doceniłam go na nowo. Pozornie niewiele znacząca pisanina potrafi wprowadzić do życia co najmniej tyle blasku, co lampki na choinkę z tesco za 15 złotych.
KOMENTARZE
Coś, co doceniam najbardziej i wcale nie chodzi tutaj o pieśni pochwalne na temat tekstów. Potwierdzenie, że ktoś przeczytał wpis jest równie miłe jak potwierdzenie przelewu (przychodzącego, dochodzącego?) i jak rzucone przez uczestnika „super było!” po zajęciach.
Umówmy się, że piszę raczej prosto – tak, jak mówię – i nie chwycę Cię za serce (zamiast tego wolę chwycić za kołnierz i wywlec Cię z domu na bieganie). Nawet z prostym pisaniem daje się nawiązać interakcję z drugą stroną Internetu. Najfajniejsze są komentarze, w których pokazujecie mi inne spojrzenie na poruszany przeze mnie temat albo dzielicie się kawałkiem swojego życia.
Bardzo miło wspominam komenty pod tekstem o tak banalnym temacie jak jazda na rowerze w deszczu. Z odzewem pod tekstami wiąże się też zaskakująca sytuacja, którą zna pewnie każdy tworzący w sieci miejsce, do którego ktoś zagląda. Choć nie liczę Was w tysiącach, to robicie mi to, co czytelnicy największym blogerom. Otóż można siedzieć nad tekstem dwa dni i więcej, dopieszczać go i dodać z przekonaniem, że cudownie wpisuje się w tematykę bloga, po czym okazuje się, że… w zasadzie przeszedł bez echa. Liczby w Google Analytics zobaczysz, ale nic nie wskazuje na to, żeby kogoś coś poruszyło. Natomiast tekst napisany w godzinę, często spontaniczny, dodany z wątpliwościami, że jest może o niczym… Dostaje lajki, ktoś udostępni, inny skomentuje – wpis żyje. Wychodzi na to, że najlepiej pisać zupełnie spontanicznie, ale możecie mi wierzyć… W moim przypadku nie chcecie tego.
Zatem tutaj jest zupełnie inaczej niż w przypadku zajęć: te najlepiej wyglądają, kiedy są zaplanowane co do najmniejszego detalu.
WIADOMOŚCI
„Hej, gdzie i kiedy masz zajęcia? Bo bym chciała/chciał wpaść” – czyli krótki feedback mówiący o tym, że niektórzy chcą sprawdzić, czy u mnie gadanie przekłada się na robienie. Można by wręcz rzec, że się nowe znajomości zawiązują. Dla mnie bomba.
ROBIENIE CZEGOŚ DLA BLOGA/PRZEZ BLOG
O wiele inaczej odbiera się imprezy sportowe jeśli ma się w głowie, że potem tę głowy zawartość będzie się chciało zostawić na blogu. Choć w ferworze emocji często zapominam chociażby o zrobieniu zdjęć (jakoś wciąż wydaje mi się głupotą nagrywanie się podczas biegania albo strzelanie sobie zdjęć po wysiłku), to biegnąc, jednocześnie po trochu tworzę tekst.
Można to traktować jako swego rodzaju obciążenie, ale dla mnie to obciążenie indoorowe, czyli pozytywne i niosące za sobą szereg korzyści. Prowadzenie takiego miejsca nie ma oczywiście wyłącznie kolorowych stron. Czasem się nie chce, czasem irytują ludzie, którzy mają fan page dumnie nazywają go „blogiem”, traci się dystans i zapomina o tym, po co się to robi. Jednak w porównaniu z prawie codzienną radością z pisania są to nieznaczące nic detale. Dzięki za odzew, bo zawsze mi się trochę bardziej potem chce.
Pisać, ale inne rzeczy też. 😉