Wiesz już, co głupiego robiłam dla „dobrej formy”.
Czas na deser.
Od kilku lat wiemy, jakie mamy być. Jakie być powinnyśmy. Nie zaszkodzi, jeśli będziemy szczupłe ze spodniami w rozmiarze 36 na tyłku, ale jeszcze lepiej, jeśli wyraźnie pokażemy, że dbamy o swoje „zdrowie”. Wyrazem tego mogą być zarysowane mięśnie brzucha, piąta zorganizowana dycha w miesiącu i podnoszenie coraz więcej na zajęciach ze sztangami.
O tym, czy sześciopak jest u kobiety oznaką zdrowia, przeczytasz tutaj. Do przemyślenia. Jestem ciekawa Twojej opinii.
A Ty… Scrollujesz fejsa i widzisz albo metamorfozy wyznawczyń Chodakowskiej, albo meldunek kolejnej znajomej na siłowni. Wciąż udajesz, że Cię to motywuje. Czytasz, że powinnaś rzucić gluten, a BCAA popijać turbozdrowym koktajlem. Tak, tak. Robisz to wszystko piąty miesiąc, klub fitness to Twój drugi dom, a zmian w lustrze nie dostrzegasz żadnych. Gdzieś z tyłu głowy kiełkuje myśl, że może za dużo tego wszystkiego. Że może trzeba się skonsultować z kimś. Ale oto na fejsie pojawia się kolejne zdjęcie brzucha bez śladu tłuszczu – przecież mówią, że tkanka tłuszczowa na brzuchu jest zabójcza i niebezpieczna dla zdrowia! Podchodzisz do lustra, podnosisz koszulkę i widzisz tylko jedną, dwie, a może trzy kreski na brzuchu. I już zamiast myśleć o konsultacjach i odpoczynku, zamykasz laptopa i wychodzisz do klubu.
Znowu mylić uprawianie sportu z aktywnością fizyczną
Uprawianie sportu to coś bardzo wymagającego, zawodowego. Aktywność to to, co robisz Ty, chodząc kilka razy w tygodniu na fitness (nie szukaj w Wikipedii, to moje rozróżnienie). Problem pojawia się, kiedy chcesz trenować jak profesjonalista, żyjąc jak amator. Sportowiec ma cały dzień ułożony pod swoją dyscyplinę. Wiesz, co ma też w planie treningowym? Regenerację. Ma rozpisaną dietę i nie pisał jej dla niego samozwańczy dietetyk, którym próbujesz dla siebie być. Owszem, możesz, ale słuchaj, co mówi Ci organizm, a nie producenci. Myślę, że zbyt wiele osób sugeruje się tym, co robią profesjonaliści, zamiast skupić się na sobie i swoich możliwościach. Rzeczywistości się pomieszały. Te umięśnione dziewczyny, które widzisz na facebooku, często przygotowują się do najróżniejszych zawodów sylwetkowych. Są odwodnione i wygłodzone, a pierwsze co robią po zejściu ze sceny to opchanie się jedzeniem. Dlaczego miałabyś korzystać z ich planu treningowego? Naprawdę chcesz tak żyć?
A co Ci to da? Lepszą pracę, bardziej czułego chłopaka czy może zazdrość koleżanek? O co Ci chodzi? Jesteś pewna, że o zdrowie?
Rzadko znajdziesz w Internecie dążenie do zawodowej sylwetki od kuchni. I nie mówię tu o tej części mieszkania, w której idealne w Twojej opinii kobiety przygotowują zdjęcia posiłków na insta. Owszem, możemy usłyszeć, że sportowa droga wymaga wyrzeczeń, ale chyba częściej wyobrażamy sobie to jako odłożenie czekolady, która już jest w dłoni, a nie jako pozbycie się życia towarzyskiego, bo trening (przypadek prawdziwy) i okresu (też prawdziwy) i leżenie w szpitalu zaraz po zawodach, by organizm mógł dojść do siebie.
Założę się, że większość z Was/nas traktuje zajęcia w klubie fitness jako drogę do lepszego wyglądu. To nic złego, dopóki samopoczucie i zdrowie nie schodzi na dalszy plan. Bo gdyby zdrowie, którym tak często wycieramy sobie usta, było ważne, to laski zrezygnowałyby z dziesiątej godziny w tygodniu. Bo gdyby ważne było samopoczucie, nie bagatelizowałyby bólów głowy i obniżonego nastroju czy problemów ze snem. Kto by wpadł na to, że to od przedobrzenia z tym „zdrowym stylem życia”…
Jestem absolutnie za jeśli chodzi o aktywność, ćwiczenia, dążenie do celów. To nieodłączna część mojego życia.
Natomiast opowiadam się przeciwko skrajnościom i przeciw wersji zdrowia, którą nam się teraz serwuje.
Wiadomo, że się mądruję. Bo sama już dawno przewartościowałam te „zdrowo stylowe” sprawy w swoim życiu. Szukam tego bodźca i punktu, od którego w głowie zaczęło coś świtać. Wszystko zaczęło się chyba od badań krwi i TSH, które nie były zachwycające. Do sprawdzenia stanu zdrowia oczywiście natchnął mnie dopiero maraton – chciałam upewnić się, że jeśli zejdę w trakcie, to co najwyżej z trasy, a nie z tego świata. Do tej pory dziwię się, że tak niewiele osób myśli o regularnych badaniach.
Potem nastał czas wyluzowania po maratonie i tak już nie biegałam regularnie – całkiem świadomie odmawiając sobie kolejnych kilometrów, które nie leczyły (już) ani ciała, ani ducha. Mijały miesiące, a moim cardio w większości był cycling. I to już nie 10 godzin w tygodniu, tylko o połowę mniej. Z rozsądku szłam jeszcze na siłownię. Później spędzałam więcej czasu za biurkiem, a także siedziałam do nocy, bo szkoda było czasu na sen. Dużo się zmieniło, było bardziej słodko również w diecie i tak można powiedzieć wróciłam prawie do punktu wyjścia jeśli chodzi o wagę.
I złapałam się na tym, że… jestem szczęśliwa, odkąd dałam na luz
Świetne jest zorientowanie się, że wyniki nie są najważniejsze, a odbicie w lustrze… Hm, wolę wypoczęte oczy i uśmiech, a nie to drugie na siłę i wory pod oczami. Mam te kilka centymetrów więcej tu i ówdzie i co? Liczba osób na zajęciach zmalała? No skądże. Dobrze, spokojnie śpię. Mam podobną ilość mocy do wykorzystania na każdym treningu. Na każde zajęcia idę pełna podekscytowania i przekonania, że nie padnę w trakcie, bo to któraś godzina w tygodniu. Nie wypadają mi włosy, z cerą wszystko okej. Nadal uwielbiam się ruszać i będę to robić dopóki będę mogła. Okazjonalnie przebiegnę dychę czy półmaraton, mam nadzieję, że i triathlon w lipcu (a będąc „w lepszej formie” nie uważałam, że mogę to zrobić). Ilość wysiłku nie jest jednak już przesądzającą o tym, czy dzień był dobry i czy ja jestem dobra. Wiem też, że każdy z nas ma taką wagę, w której czuje się dobrze… organizm. Możesz myśleć, że jesteś za ciężka, ale poza tym doskonale funkcjonujesz. Nie lepiej iść wtedy na siłownię i ujędrnić ciało, niż obcinać porcje dla ciaśniejszej miary?
Ależ ćwicz. Chcesz i możesz – biegaj maratony, rób Terenową Masakrę i inne spartany, spotkaj się ze mną w sali Indoor Cycling. Jesteś instruktorem – spoko, skacz czy jeździj te kilka(naście?) godzin w tygodniu. Ale poza tym to o siebie dbaj, zamiast się irytować przed lustrem, że to całe napierdalanie nie daje Ci oczekiwanych, wygórowanych rezultatów. Słuchaj siebie. Siebie, a nie dziwnego głosu, który mówi, że ciągle za mało.
Już mi nie robi, jak wyglądam? Ta, jasne, chciałoby się. Nadal cieszy mnie, jak się podniosą pośladki, a pasek można zapiąć na wcześniejszą dziurkę. Jak ktoś rzuci „o, schudłaś”. Każda z nas ma w sobie trochę próżności i nie ma w tym nic złego. Tyle tylko że kształt mięśnia nie jest po priorytetem, a dzień bez treningu nie przyprawia o wyrzuty sumienia. Nawet, jeśli w perspektywie jest triathlon. Równowaga między ambicją i wymaganiami wobec siebie a tym, jak się czuję każdego dnia jest bardzo ważna. Ja nie jestem zawodowcem w biegach czy na siłowni. Co nie wyklucza bycia instruktorem, choć oczywiście kilka lat temu inaczej sobie to wyobrażałam.
Nie chodzi też o to, żeby teraz iść do lodówki i sobie folgować na maksa. Przypominam, że jesteśmy nadal w temacie zdrowia, a jakoś nie wydaje mi się, że pochłonięcie pięciu pączków codziennie miało na zdrowie dobry wpływ. I to jest właśnie spoko: jedzenie rozpatrywać w odniesieniu do tego, czy odżywia, a nie czy dodaje/odejmuje kilogramów i centymetrów. Zjedzenie czekolady bardziej wkurza dlatego że zjadłam śmieć, który nie wpłynie dobrze na mój potrzebujący regeneracji organizm, niż bolą te nadprogramowe kalorie. Nie jest też tak, że zapinanie spodni na leżąco w jakikolwiek sposób mnie cieszy (choć i tak ich prawie nie noszę – z rowerową łydką to sobie mogę w sieciówkach kupić dzwony). Jeśli czuję, że się gorzej czuję mentalnie albo… odzieżowo, to z reguły wiem, że cukru było ostatnio z dużo i czas się ogarnąć. I tyle. A nie: „od poniedziałku dieta, trzy skalpele dziennie i sauna do całkowitego odmóżdżenia odwodnienia”.
Myślę, że rozumiecie różnicę. Wiem, że wpadają tu rozgarnięte osoby, które mają sportową zajawkę. I ekstra. Byle nie do utraty sił i radości.
No, dobra. Tak z grubsza taką mam filozofię i mogłam ją umieścić w formie posta na fejsie rok temu. Na tym poście mogłabym spokojnie zamknąć swoją blogową działalność. 😀
[Pierwszy raz „:D” na blogu! Schodzę na psy.]
Autor zdjęcia: Scott Swigart