To Twój trening, nie instruktora – cz. II

Kategoria:

Nota o owsiance narobiła więcej zamieszania niż cokolwiek na tym blogu. Jak dotąd. Serdeczne dzięki za odwiedziny. Rozumiem, że teraz wszyscy wsuwamy jajka na śniadanie (i przyczyniamy się teraz do poprawy losów kur, jedząc jaja oznaczone „0”, a nie „3”)? Moje wynurzenia na temat szamy zagoszczą tu jeszcze nie raz, a teraz pozwólcie mi dokończyć pewien temat.

Ustaliliśmy, że kiedy jest się uczestnikiem zajęć, to ma się wymagania treningowe w stosunku do siebie, a nie instruktora. Od niego oczekujemy tylko tego, żeby dał nam bezpieczny wycisk. Jednak co wtedy, kiedy prowadzący nie ogarnia, że nie przyszedł trenować dla siebie?

Jedną z rzeczy, która jest wymieniana jako zaleta bycia prowadzącym zajęcia jest to, że „robi swój trening w pracy”. Jak się domyślacie po ostatniej notce na ten temat, nie do końca tak powinno to wyglądać, choć może też być w tym przekonaniu trochę prawdy.

Owszem – kiedy instruktor przez pierwsze osiem godzin dnia jest biurowym garbusem (a usiedź prosto osiem godzin na krześle…) i potem wyfruwa poprowadzić zajęcia do klubu fitness, możliwość ta jest plusem ogromnym. Wygospodarowanie czasu na ruch bywa trudne (co nie znaczy niemożliwe, żeby mi tutaj spece od wymówek nie powiedzieli, że mają  na tym blogu potwierdzenie swoich teorii), a w takiej sytuacji instruktor śmiga sobie po pracy (i w pracy), dajmy na to, na rowerze. Polemizowałabym jednak, czy traktowanie tego jak swojego treningu jest korzystne dla samego prowadzącego albo dla uczestników.

Dlaczego nie jest korzystne dla prowadzącego? Dlatego że on też powinien mieć w życiu coś o roboczej nazwie „porządne jednostki treningowe”, które są czasem zupełnie odseparowanym od tego, co robi w pracy. Instruktor na zajęciach bardziej skupia się na uczestnikach, a więc nie ma miejsca w takiej godzinie choćby na skoncentrowanie się na tym, co robi dla siebie. Nie twierdzę, że każdy trening ma być mentalnym przeżyciem, ale świetnie, kiedy można poświęcić czas tylko na doskonalenie siebie. Inną sprawą jest to, że ciało przyzwyczaja się do powtarzanego wysiłku i bodźców, które na nie działają, a są nikłe szanse, że piąta godzina w tygodniu przyniesie jakikolwiek wzrost formy u prowadzącego.

Dlaczego nie jest korzystne dla uczestników? Poza kwestiami, którą już poruszyłam wyżej, jest jeszcze jedna. Osoba prowadząca nastawiona na zrobienie treningu dla siebie raczej nie będzie świetnym przykładem. Jeśli instruktorowi bardziej będzie zależało na własnym wysiłku niż na realizacji profilu trasy dla uczestników, to może się zrobić mały zgrzyt. O ile prowadzący przychodzi ostro docisnąć na zajęcia dla zaawansowanych, to strat w ludziach raczej nie będzie, ale jeżeli na sali zasiadło więcej początkujących, to najpierw trzeba iść wyładować stresy na sprincie, a potem otrzeć spocone czółko i posyłać uspokajające uśmiechy w stronę gości na sali.

Co więcej: wielu instruktorów po prostu nie potrzebuje już podnosić sobie poprzeczki i nie wynika to z braku ambicji, ale po prostu z chęci do innych działań, a nie ciągłego dopieszczania tego, co już jest dobre. Wtedy śmiało można stwierdzić, że ma wspaniale, bo może rekreacyjnie poruszać się i jeszcze mu za to zapłacą.

Listy od Agaty

Za dużo presji w tworzeniu do neta?
Pozwól mi ją z Ciebie ściągnąć.
Zapisz się!

Wyrażam zgodę na przetwarzanie podanych danych w celu otrzymywania newslettera od Agaty Borowskiej. Szczegóły przetwarzania danych znajdę w polityce prywatności.