Niepokojąco często mi to się zdarza ostatnio: otwieram społecznościówki i widzę czarno-białe zdjęcia z adnotacją, że sportretowanej osoby już z nami nie ma. Może gdzieś czeka na nas ze swoją twórczością, a może rozpadła się w pył. W miniony poniedziałek odszedł wokalista The Prodigy, Keith Flint.
Nie zalałam się łzami jak w lipcu 2017, ale uderzyło mnie w brzuch znane już poczucie niedowierzania. Moje życie jest pełne podkładów muzycznych, a ścieżki sportowe są wydeptane i ściśle połączone właśnie muzyką The Prodigy.
Firestarter rozwalał mi bębenki podczas pierwszych interwałów na schodach. Czasem jako podkład do treningów tylko muzyka The Prodigy wchodziła w grę – nie zrozumie tego ten, kto nie odbył w życiu czegoś, co roboczo nazwę „wkurwione bieganie”.
Zdarzało się, że moją jedyną motywacją do biegania było to, że została wydana nowa płyta i chciałam sprawdzić, czy dobrze zadziała na tempo treningowe. Zresztą w tym startowym tempie też pomogli nie raz, kiedy na trzynastym kilometrze półmaratonu, na najnudniejszym odcinku, w mp3 wskakiwało Breathe.
O tym, co ta muzyka potrafi zrobić na sali indoor cycling, pewnie nie muszę dużo opowiadać. Szanuję, jak ktoś lubi sobie wpaść w trans i równo kręcić przy ambiencie (ach, te skrajności), ale ja do dzisiaj pamiętam swoje ciary podczas Evo 2015, kiedy jadąc na scenie z Doyle’m usłyszałam No Good i Smack My Bitch Up prawie że jedno po drugim. Do tej pory, nawet po tabacie, podjechałabym godnie, gdyby instruktor mi to puścił.
Po takich odejściach zawsze towarzyszy mi egoistyczny żal, że pewna „epoka” się skończyła i ja, jako odbiorca, nie dostanę już nic z tej samej formy. Z innej pewnie tak, oby zespół istniał dalej, ale nie da się ukryć, że coś dobiegło końca. No i nie stać mnie na nic więcej niż banały.
Banalnie upamiętnię człowieka, włączając dziś w studiu IC Voodoo People w remiksie Pendulum. Kadencja osiemdziesiąt pięć.