Sport na Woodstocku. Tam może być aktywnie!

Kategoria:

O festiwalu możesz powiedzieć, że był udany, kiedy po nim wszystko śmierdzi bardziej niż Twoja skóra, pamiętająca tylko lodowatą wodę z festiwalowych kranów. Śmierdzą tablice rejestracyjne aut w Twoim mieście, tak mało różnorodne. Śmierdzi fejsbuk, na którego wbijasz tylko cichaczem, zostawić ślad po swej bytności tam, gdzie telefon bierze się do łapy raz dziennie. Fejs trąci nie bardziej niż szarzy ludzie, spod byka patrzący na Ciebie w osiedlowej Biedronce, w której tak bardzo odstajesz wyglądem od pozostałych zakupowiczów.

Co można napisać o  tłumie setek tysięcy ludzi, którzy przepraszają Cię za każde szturnięcie? O gościu, który deklaruje chęć bycia Waszym dzieckiem, bo tak od Was i tych palm emanuje miłość i wolność, i on by sobie tak obok Was chodził i nie przeszkadzał…? Co napisać o tych właściwych tylko polom namiotowym okrzykach porannych w stylu: „Wstawać, kurwa!!” i wieczornych pytaniach egzystencjalnych: „A co to za łażonko po nocach? A co to za hasanko między namiotami?”. Co powiedzieć można o schłodzonej wodą chuście na głowie w czterdziestostopniowy upał, kurzu w nosie i śmiechu z co drugiego tekstu członków Twojej ekipy?

Pewnie nic, więc przypomnę sobie, że blog żyje aktywnie i zabiorę Cię tam, gdzie na Woodstocku było najaktywniej (pomijając koncerty, bo byłam na dwóch, a w sumie to nawet na półtora, oraz Twoją wioskę, gdzie pewnie nie chodziło się spać) i tym samym wyrwę się z przesadnej melancholii. Na Woodstocku naprawdę jest co robić!

wood4

Zatem o siódmej rano pierwszego dnia ubrałam asicsy i poszłam biegać.

Nie no, okej. Żart. Ale za to poszłam na jogę, tu już możesz mi wierzyć.

– Która godzina?

– Ósma trzydzieści osiem.

– O której jest ta joga?

– Eee, o dziewiątej – a w głowie: czyli już nie zdążymy.

– To idziemy?!

Nie wiem, czy bardziej mnie zdziwiła poranna aktywność KzB, czy jego chęć na jogę, czy może wreszcie to, że kilka minut później wchodziłam na górę do ASP, by za chwilę robić na macie psa z głową w dół. Był to cudowny zastrzyk energii z rana, choć ciało nauczone tylko bardziej stresujących aktywności totalnie nie wiedziało, czego od niego wymagam. Dzięki jodze z rana zapomnieliśmy o tym, jak w nocy tachaliśmy ciężkie bagaże, pokonując te kilka kilometrów dzielące samochód i wioskę. Ustały wszystkie bóle pleców i ramion. Brawa dla nas!

Kto po jodze nie chciał być zanadto wyciszony, mógł spróbować swoich sił na krótkim dystansie biegu z przeszkodami. Bardzo krótkim – rekordzista trasy pokonał ją poniżej minuty. Jakie przeszkody? Klasyka gatunku, czyli przebiegnięcie odcinka z wiadrami zalanymi cementem, czołganie się pod siatką, wskoczenie na siano, przewrócenie opony na drugą stronę. Chętnych, by sponiewierać się trochę inaczej niż melanżowo nie brakowało.

wood2

Ogromnym powodzeniem cieszyły się także…

wood3

Jak widać, od roweru stacjonarnego nie ma ucieczki, choć praktycznie rzecz biorąc niby nie ma szans, żeby Cię dogonił. W nagrodę za dwa przepedałowane kilometry można było spędzić kilka minut na ogromnym kole, z którego ogrom Przystanku Woodstock docierał do człowieka jeszcze bardziej. Kiedy dotarłam w końcu do namiotu z rowerami, zgodnie ze zboczeniem zawodowym zapytałam najpierw, czy można podwyższyć siodełko. Kiedy okazało się, że to wielce ryzykowne ze względu na stan rowerów, wybrałam jazdę na stojąco, za co dostałam propsy od instruktorki. Dziewczyna musiała mieć niezły ubaw patrząc na wszystkich uczestników, z których każdy jedzie jak mu tam własna orkiestra w sercu gra: w tempie i obuwiu wyczynowo-kontuzyjnym. Czyli od japonek, przez klapki, a na glanach kończąc. Moje trampki na cienkiej podeszwie i tak były butami jednymi z najbardziej na miejscu, choć już po pierwszym kilometrze czułam, jak bolą mnie stopy. To nie ma jednak żadnego znaczenia w takich okolicznościach! Oczywiście jechałam dwa kilometry najdłużej z całej grupy, bo robiłam to w rytmie…

Zabawa jest powtarzana co roku, więc instruktorsko zachęcam do spróbowania następnego lata. W miłym towarzystwie nawet w upale warto godzinkę poczekać na tę atrakcję.

A po pedałowaniu trzeba uzupełnić węgle! Przy odrobinie wysiłku można było zaopatrzyć się w dość zdrowe jedzenie, po którym nie czuło się konieczności spędzenia wieczoru w toi-toiu. Szama od Kriszny dawała radę, choć halawy nie wciągnęłam całej – za słodka dla mnie (tak, istnieją takie rzeczy!). Poza tym całkiem dobrze wspominam żurek o poranku (nie tak ciężki jak Ci się kojarzy) i kaszę gryczaną po wegańsku, czyli z pieczarkami i cebulką. Podawana na liściu sałaty pekińskiej, cóż za polot ekipy gastronomicznej!

wood5

wood6

Ech… Jeszcze nie wróciłam do rzeczywistości. Jeśli to nadal dla Ciebie patologiczny festiwal, czas trochę przeprogramować myślenie.

Listy od Agaty

Za dużo presji w tworzeniu do neta?
Pozwól mi ją z Ciebie ściągnąć.
Zapisz się!

Wyrażam zgodę na przetwarzanie podanych danych w celu otrzymywania newslettera od Agaty Borowskiej. Szczegóły przetwarzania danych znajdę w polityce prywatności.