Wiedziałam, że natchnienie spłynie na mnie wraz z komentarzami w pierwszej części i tak oto prezentuję dzisiaj kolejne 4 produkty, które z różnym skutkiem aspirują do bycia tak zwaną „zdrową żywnością”, rozwijając przykłady podane przez Najbardziej Zorientowane Żywieniowo Czytelniczki Świata, huhuhu.
Osoby ogarniające kwestie dietetyczne mogą z powodzeniem zamienić czytanie na odcinek „Mody na sukces”, gdyż tam znajdą więcej zaskakujących rzeczy.
Przed Państwem wystąpią dziś:
Woda mineralna smakowa. Kilka lat temu to był hit! Woda o smaku truskawek, szok. I w dodatku droższa od czystej, naturalnej wody bez ulepszaczy. Taki napój wydawał mi się szczytem lansu. Na szczęście w odpowiedniej chwili nastąpiło puknięcie się w głowę = spojrzenie na etykietę. Co widzimy? Cukier albo syrop glukozowo-fruktozowy, kwas cytrynowy… Hm, chyba nie są to substancje korzystne dla zdrowia i wzrostowo na formę nie wpłyną. Jeśli nie przekonuje Cię brak odżywczości, spójrz na kalorie. I nawet jeśli już wiesz, że jedzenie to nie matematyka, to i tak powinna Ci zaświtać w głowie myśl: od kiedy woda ma kalorie? No właśnie. Lepiej wrzucić do wody cytrynę albo inny owoc i pić bez obawy o bilans energetyczny.
Brązowe pieczywo. Chciałoby się zanucić: „Trudne spraaawy…”, bo takie kromki w wielu przypadkach tylko barwą różnią się od białych. Pieczywo jasne jest nam odradzane, co cieszy na pewno tych, którzy proponują pseudorazowe. Czyż ciemne pieczywo nie kojarzy nam się świetnie? Pełne ziarno, dłuższa sytość, zdrowie. Może i tak, jeśli nie jest zabarwione karmelem, a pieczone na świeżo, nie z masy mrożonej klika miesięcy. Prawdziwe razowe pieczywo jest zbite, trochę bardziej mokre niż to, co razowość udaje. Najprostsze rozwiązania? Pierwsze jest takie: mamy sprawdzone miejsce, gdzie kupujemy wypieki. Drugie wyjście: samodzielne pieczenie. Zanim każecie mi się puknąć w czoło, informuję: już niedługo pobawię się w blogerkę kulinarną i pokażę Wam, jaki to banał, nawet jak ma się nieco na pieńku z domowym piekarnikiem.
Wafle ryżowe. Czego mi nie powiedzą o tym dietetycy, ja nadal będę uważała wafle za przetworzony produkt i nie zasługujący na miano zdrowej żywności. Pewnie zaliczenie go do pozytywnej grupy zostało spowodowane niską kalorycznością, brakiem glutenu w produktach od niektórych producentów i obecnością ziaren w wybranych wersjach. Dla mnie jednak to coś, co nie odżywia i czym nie ma szansy się najeść, choćby z powodu wysokiego indeksu glikemicznego i ze względu na ogólną śrutowatość… Chyba zaleję trociny mojego gryzonia wodą i sprawdzę, czy nie osiągnę podobnego efektu. Trzeba im jednak oddać – w podróży sprawdzają się bardzo dobrze. Zatem wafle: po treningu? Świetnie. Na śniadanie? Słabo. Nigdy nie zastąpią porządnej szamy.
Dżem. No to już wiadomo, skąd mój post na fejsbuku! (Dla niezorientowanych: wpiszcie sobie w google „skład dżemu” i cieszcie się pierwszymi wynikami jak i ja uczyniłam). Jeśli dżem nie jest babciną konfiturą, pozbawianą cukrowych dopalaczy, można odpuścić sobie wkładanie go do koszyka. Zaskakujące jest, jak wiele można dołożyć do czegoś, co pozuje na zdrowe, bo zawiera owoce. Cukier na pierwszym miejscu, bo przecież musi być słodko. Żelatyna wieprzowa i guma guar, żeby się to w kupie trzymało. Zawartość owoców powyżej 20% staje się powodem do chwały. Pamiętam, że w dzieciństwie jadłam dżem nazwany niskosłodzonym i zastanawiało mnie, jak musi smakować ten wysokosłodzony, skoro ten o niższej zawartości cukru trudno wsunąć. W sumie do tej pory czytam zdumiona, że biegacze przed startem wciągają białą bułę z dżemem, ale to jest akurat podyktowane lekkostrawnością tego „posiłku” i doładowaniem węglowodanowym, a tego już bule z dżemem odmówić nie można. Smacznego.
Wybieranie zdrowszych zamienników bywa bardziej czasochłonne, bywa droższe, nierzadko oznacza włożenie większego wysiłku w tworzenie posiłków. Ale spójrz na to tak:
Dlaczego miałbyś płacić komuś, kto Cię oszukuje, próbując wmówić, że oferuje Ci produkt mający korzystny wpływ na Twoje zdrowie?