Kilka lat temu, na imprezie integracyjnej, zasłyszałam rozmowę moich wówczas dwóch ulubionych instruktorów:
– A ty idziesz na to B?
– Niee, co mi to da? Dwa tysie, a nic nowego nie powiedzą.
– No, ja właśnie też tak myślę.
Nawet bejsikiem nie byłam jeszcze, a już się zdziwiłam.
**
O szkoleniach kiedyś już pisałam i nie ma sensu się powtarzać. Zdanie na ten temat mam dosyć jasne. Sezon szkoleniowy trwa w najlepsze i tylko utwierdzam się w przekonaniu, że warto.
Indoor cycling – po co szkolenia?
Za sprawą kursu chce się zwykle wznieść wyżej. Sęk w tym, że ta zmiana może nie być dostrzegalna od razu. Po licencji B wróciłam do klubu jako totalnie pewien swojej drogi instruktor, co bardzo szybko przełożyło się na jakość zajęć. To było spełnione marzenie, wielka podjarka, światełko w tunelu. Natomiast już w okolicy kolejnego szkolenia byłam bardzo zmęczona i nie czułam specjalnej zmiany poza wiedzą.
Do czasu, kiedy zorientowałam się, że przygotowywanie zajęć pod kątem metody treningowej jest o wiele bardziej efektywne. Do czasu, kiedy zabrakło rowerów na sali i oddałam swój, po czym trzeba było postawić na off bike teaching. Stałabym jak ta fruzia w kącie, gdyby nie to, że przez ileś godzin późną jesienią machałam rękami przed lustrem, a potem przed ludźmi na szkoleniach. Nie chcesz tego robić dla klientów, to zrób dla siebie. W końcu wymachy przydają się w życiu.
Zatem któreś ze szkoleń może dać więcej w dłuższej perspektywie. Im więcej będzie osób kompetentnych, tym mniej dziwnych nawyków będziesz musiał zwalczać. Wygodniej. W pakiecie dostajesz też pewność: po pierwsze siebie, a po drugie tego, że to co robisz, jest po prostu dobre, odpowiednie, na miejscu (dopisz swoje).
Po co szkolenia? Masz wymówki
Najczęstsza życiowa wymówka zaraz obok „braku czasu”, nic dziwnego, że dotyczy też szkoleń. Nie dziwi mnie to, że instruktor bejsik w niezbyt komfortowej sytuacji finansowej nie może poświęcić ponad dwa i pół tysiąca złotych na wyjazdy. Na kurs, żarcie i noclegi, na jechanie często na drugi koniec Polski.
Każdy ma swoje priorytety i jestem w stanie pojąć, że ta kwota może być po prostu za duża przy trójce dzieci na głowie i tak dalej, i tak dalej. W innych przypadkach to dość słaba wymówka – już lepiej powiedzieć, że się po prostu nie chce, że – tak jak w dialogu wyżej – uważasz, iż to Ci nic nie da. Ja za czasów robienia kursów byłam studentką… I pieniądze na opłacenie szkoleniowych weekendów brałam z kasy zarobionej na zajęciach. Proste.
Pieniądze są do odrobienia. Po skończonym szkoleniu prędzej czy później jego koszty Ci się zwrócą. Albo złapiesz fuchę w nowym klubie, albo będziesz jeździł więcej godzin w starym, albo będziesz współtworzył maratony. Owszem, znane są mi historię, jak to po zrobieniu najwyższego poziomu komuś z klubie podziękowali i zatrudnili drugiego po bejsiku. Głowa do góry i idziesz dalej – nie wiem, czy bym chciała w takim klubie pracować, więc nie ma nad czym płakać. To nie wina doszkolenia się, tylko menedżerowie biedni. Mentalnie.
I jak już… Włożysz w szkolenie kilka tysięcy, kilkadziesiąt – jeśli nie setki – godzin myślenia o tym, zjeździsz te kilometry do Łodziów, Poznaniów i innych stolic, nawkurzasz się i nazachwycasz, zwątpisz i podbudujesz, odbierzesz ten papier sam już nie wiedząc, czy się cieszysz, to poczujesz…
Że nikt Ci nie podskoczy? Że możesz wszystko? Halo, pozbywania się pokory tam nie uczyli. Poczujesz totalne zadowolenie z wykonanej przez siebie roboty. Po to Ci te szkolenia.