– Ja bym się do Chełmna przejechała.
Pożałowałam tych słów po kilku sekundach. Po pół godzinie próbowałam negocjować.
– Niee, dobra, może za daleko…
– Ale ty masz problemy.
Początkowo zakładałam, że będzie to wypad treningowy, ale po pierwszym podjeździe, dla spokoju głowy, postanowiłam traktować go bardziej rekreacyjnie. Temu właśnie sprzyja ścieżka, którą się poruszaliśmy.
Najbardziej zmienny teren znajdziecie na odcinku od Ostromecka do Czarża, potem już jest prosto i przyjemnie. Znakomita część trasy to asfalt, na którym szosówki czują się dobrze. Nie jest też to droga mocno uczęszczana przez samochody (a jechaliśmy między 13:00 a 21:00), ale jak już jadą, to na petardzie. Po każdym mijającym mnie tirze upewniałam się z ulgą, że na prowadzenie Indoor Cyclingu dla zastępów niebieskich jeszcze mogę poczekać.
Dodatkową atrakcją dla mieszczuchów mogą być zapachy wsi i kozacko oświetlone traktory, a dla czubków takich jak my: szukanie, gdzie jest „słynna” ARENAAA!! KOKOCKO.
Tak się skończył zjazd w Czarżu. Pestka bez łańcucha
Chełmno to bardzo urokliwe miasteczko, lody okazały się być wolne od salmonelli i zgodzę się z tym, że to miasto zakochanych. W rowerze. Naprawdę trzeba kochać rower, by tam dojechać.
I wrócić.
O tym, że droga powrotna będzie bardziej hardkorowa, byłam przekonana od trzynastej. Przez pierwsze półtorej godziny powrotu było jeszcze dość jasno i nie jechaliśmy w lesie, więc powodem do padania niecenzuralnych słów była tylko góra w Czarżu (w stronę „do” była wspaniałym zjazdem, na którym upewniłam się o konieczności posiadania strapsów i dobrego hamulca). „Wesoło” zaczęło się robić wtedy, kiedy jedynym światłem, jakie widziałam, było to na rowerze przede mną. Zero możliwości dostrzeżenia, czy zaraz będzie zjazd, czy podjazd. Do tego oślepiające światła samochodów. Motywująca adrenalina.
Po wjeździe do miasta stało się coś, co mnie ponownie zadziwiło. Co znowu pokazało mi, jak istotne jest to, co się dzieje w głowie.
Pierwszy raz w dłuższą trasę na rowerze pojechałam pod koniec wakacji do Torunia. Wracałam około drugiej w nocy. Ciemno, samotno. Trzymałam się świetnie… do momentu wjazdu do miasta. W czwartek stało się to samo – wjeżdżając do Bydgoszczy czułam się dobrze. Było bardzo zimno, wietrznie, ale ciało pracowało na pełnych obrotach. Do czasu… Najgorsze, co może się zdarzyć się na trasie to to, że nagle poczujesz się bezpiecznie. A wtedy kończy się wszelka mobilizacja.
Najbardziej zabójcza jest myśl, że przecież możesz się zatrzymać i poczekać na autobus. Momentalnie poczułam ból w udach, przenikliwe zimno i obawiałam sie, że za chwilę zwrócę zjedzone na trasie bułki – i to bynajmniej nie z powodu nietolerancji na gluten. Niech mi ktoś powie, że w głowie mocy nie ma…
Mimo trudnej końcówki bardzo polecam trasę. Wystarczy wyjechać trochę prędzej i można wrócić jeszcze „za jasnego”. A poza tym robi się coraz cieplej, więc niedługo o 20:00 będzie o wiele przyjemniej niż w czwartek. Licząc od mostu w Fordonie, do pokonania jest około 70 km w dwie strony. Nam łącznie wyszło 110 km, bo jakieś 34 to przebijanie się przez Bydgoszcz i do tego kilka spacerowych kilometrów w Chełmnie.
***
– O, jak się inaczej jedzie w samochodzie…
– Tak jakoś szybciej…
– I nogi inaczej pracują.
– Co to tam za filozofia: wciskać pedały.
– Ale pedały roweru czy w aucie?
– A to już pozostawiam interpretacji… czytelnika.
[zmęczeniowy śmiech]
– Widzę wiesz, gdzie ten dialog się znajdzie.