Na początku prowadzenia tego bloga, co pewnie pamiętają nieliczni, dodałam kilka tekstów o „zdrowym podejściu do jedzenia”. Nie przeszkodziło mi to w jednoczesnym relacjonowaniu wrażeń z detoksu cukrowego, który podjęłam pod wpływem jakiejś pani z Internetu i jej wydarzenia na Facebooku. Teraz postrzegam to jako głupotę, ale wtedy w swoich oczach nie widziałam niespójności pod tytułem „zdrowe podejście vs coś a’la głodówka”.
Po pięciu latach nie jestem z tego dumna, ale nie usuwam wpisów z przeszłości. I tak mało kto do nich dociera, a w Internecie jest o wiele więcej szkodliwych tekstów na temat jedzenia. Zostawiam to również dlatego, że chcę pamiętać o własnych błędach i mało logicznych akcjach.
Nie zamierzam robić jakieś wielkiej autoanalizy, w której tak lubujemy się z moim pokoleniem. Ale chętnie zostawię tu kilka lat swoich spostrzeżeń o jedzeniu i może skłonię Cię do refleksji.
Co to znaczy normalne podejście do jedzenia?
Normalne podejście do posiłków jest wtedy, kiedy nie trzeba o nich tak drobiazgowo myśleć. Zupełnie jak wtedy, gdy kogoś pokochasz: nie musisz się zastanawiać, czy to uczucie można nazwać miłością. Po prostu wiesz. Jedzenie: po prostu jesz.
W domu nie obserwowałam kłopotów z tą częścią życia, ale jeśli dom Ci czegoś nie spaczy, od czego są rówieśnicy! Pamiętam, że już w podstawówce czy gimnazjum dziwiłam się, że moja koleżanka je wafle ryżowe w ramach posiłku. Jak może pamiętasz, wafle ryżowe były wtedy znakiem dbania o linię. Koleżanka mówiła, że odchudza się… razem z mamą. To była tylko rozgrzewka: kiedy zbliżałyśmy się do dwudziestki, każda z nas miała na koncie co najmniej jeden epizod związany z odchudzaniem (ja, oczywiście, z grubej rury! Kopenhaska!).
Na studiach wpadłam w fitnessy. Przebywałam w gronie osób, które wiązały jedzenie z atrakcyjnym wyglądem. W takiej sytuacji trudno zorientować się, w którym momencie przejmuje się podobny styl myślenia. Jego fale atakują ze wszystkich stron i w końcu po prostu się tonie. Kto by myślał osiem lat temu, że do klubu fitness można pójść po lepsze zdrowie? Czy ktoś myśli o tym dzisiaj? Główna motywacja to schudnąć.
W fitnessowej szatni z otwartą buzią słuchałyśmy z kumpelami dietetycznych zaleceń dziewczyny, która… startowała w zawodach fitnessu sylwetkowego. I to było widać! A my? Też tak chciałyśmy, a miałyśmy zaokrąglone, kobiece brzuchy, które oczywiście nie były akceptowane, bo brakowało na nich sześciu kafli (albo ośmiu, takich zahaczających o łono, jak drwiłyśmy potem z przyjaciółką). Sadziłyśmy, że dieta zawodniczki doprowadzi nas do takiej samej sylwetki, więc bawiłyśmy się przez chwilę w odchudzanie potraw i spalacze tłuszczu. Ale na chuj, za przeproszeniem, przeciętnej studentce albo matce dwójki dzieci figura zawodniczki fitnessu sylwetkowego? Przecież to szereg poświęceń, a nie kwestia zjedzenia spalacza.
To my, wychowane w kulturze diety. Od dietetyka wymagamy indywidualnego podejścia, by wyglądać tak… jak wymaga kanon.
Jedzenie intuicyjne… Ho, ho, ho
Dieta bez tłuszczu, bez węgli, z białkiem na kosmicznym poziomie – przez lata w tym fitnessowym świecie byłam świadkiem tylu trendów dietetycznych, że robi się słabo, na szczęście już nie z głodu. A dziś? Prym wiedzie jedzenie intuicyjne, które nigdy by nie powstało, gdyby nie wcześniejsze potyczki ludzkości z regulowaniem żarcia. Bo kiedyś wszyscy jedli intuicyjnie. Bez zastanawiania się, ile dziś można włożyć do paszczy (o ile nie byli sportowcami).
Ostatnio dużo siedziałam w dietetyce ze względu na realizowane zlecenia. Czego się nauczyłam podczas researchu? Dietetyczne zalecenia poparte badaniami zmieniają się niezwykle rzadko. To pop-dietetycy wyrastają jak grzyby po deszczu, a my łykamy coraz to nowe ich teorie z zacięciem, których pozazdrościłby młody pelikan.
Paradoksów moc
Sklepowe półki uginają się od produktów, a statystyczny Polak wyrzuca ponad 200 kilogramów jedzenia rocznie. Podczas gdy w jednej części świata coraz więcej dzieci jest otyłych, w drugiej: rodzący się człowiek cierpi na zahamowania wzrostu. To kwestia perspektywy, spójrzmy zatem z tej naszej, uprzywilejowanej: czy to nie przypadkiem problem pierwszego świata, że martwisz się o dodatkowy centymetr w biodrach?
Próbując to wszystko kontrolować i regulować, poświęcamy mnóstwo energii. A mogłybyśmy skierować te siły gdzie indziej (kolejny raz odsyłam do książki Obsesja piękna).
Obsesja piękna. Książka, którą powinna przeczytać każda kobieta
I niech tak już zostanie
W moim podejściu do tego całego odchudzania wszystko zaczęło naprawdę regulować się wtedy, kiedy… solidnie przytyłam. Bo spotkałam idealnego kompana do wszystkiego, zwłaszcza do posiłków. Przywaliłam na wadze w czasie, w którym jak nigdy zależało mi na dobrym wyglądzie, czyli blisko egzaminu licencji A. Bo wiesz, elita instruktorska, trzeba wyglądać. I co? Zauważyłam, że te kilka kilogramów tak naprawdę niczego nie zmieniło, na pewno nie moją umiejętność jazdy w metrum ¾. Ową licencję zdobyłam zatem ważąc najwięcej w karierze. Nikt nie napisał na dyplomie, że ups, nadwaga. Nikt nie kochał mnie mniej tylko dlatego, że przybrałam.
Czy to jest normalne, że mając już dwadzieścia kilka lat uzależnia się swoją wartość i zdolność do osiągnięcia sukcesu od wagi? Nie. Ale na palcach więcej niż jednej ręki policzyłabym znajome mi osoby, którym to dokucza.
Moje dodatkowe kilogramy z tamtego czasu zniknęły (bez diety, bez cudów, zwykłym wydatkowaniem więcej niż przyjmowałam, bo była piękna, ostrokołowa wiosna). Kiedy odchodziły, zabrały ze sobą dziwne przekonania o jedzeniu i wadze. I chęć podążania za dziwnymi teoriami, które gwarantują szybkie rezultaty. Na szczęście odeszło to na stałe, bo nie wyobrażam sobie teraz, kiedy śpi na mnie mały Bakłażan, wyścigu o niższą wagę. Może to właśnie jest fuck the system dzisiejszych czasów? Jeść, nie dostając mentalnego pierdolca?
Docieramy do końca tego długiego tekstu i jako że wciąż tu jesteś, zwierzę Ci się. Kilka dni po wspomnianym na początku detoksie cukrowym zamówiłyśmy ze Współdetoksiakiem pizzę i najadłyśmy się tak, że nie mogłyśmy wstać z podłogi. Dobrze, że nie zapchałyśmy sobie przepon i w pozycji horyzontalnej dało radę się śmiać. I rechoczę do dziś z tego wspomnienia. Tylko jakoś zapomniałam obśmiać na blogu wychodzenie z detoksu…
Photo by Brooke Lark on Unsplash