Blog niedługo skończy rok (kto tu zagląda od początku, temu jestem winna pewnie kilka godzin życia). Możemy zatem powoli wejść na kolejny poziom znajomości. Nie, to jeszcze nie czas na dostarczanie codziennie spoconego selfie na fan page, ale na obnażenie mojego nierozgarnięcia w drodze po dobrą formę: czemu nie! Jak się łatwo można domyślić, nie od początku ogarniałam, że „im więcej tym lepiej” nie dotyczy białka w diecie i jednostek treningowych, że potrzebna jest regeneracja, że…
Mam małe przeczucie, że może to pomóc którejś zagubionej w gąszczu fitblogów, grafików zajęć fitness i Szejpa duszyczce wrócić na dobrą drogę zdrowego psychicznie i fizycznie życia. Niestety, tak szeroko propoagowany zdrowy styl życia nie ma ze zdrowiem wiele wspólnego.
I nie miał już 4 lata temu, kiedy postanowiłam, że będę zajebista (zamiast uznać, że już jestem, i poćwiczyć dla zdrowia). Na początku tradycyjnie chodziło o szczupłą sylwetkę, więc na talerz poszła dieta kopenhaska, ale to już wiecie. Potem zaczęła się zajawa instruktorska… Czyli wygląd, choć nie przestał być ważny, zszedł na dalszy plan. Ważniejsza była kondycja ze stali! Obecnie już więcej mówi się o regeneracji, o treningu holistycznym, powoli odchodzą w zapomnienie mity o kobietach na siłowni. Wtedy tak nie było, albo ja po prostu miałam ograniczone horyzonty. A może tak to jest, jak człowiek jest zakochany…
A ja w wysiłku byłam zadurzona konkretnie. Oczywiście musiało trochę kropli potu upłynąć, zanim zorientowałam się, że jestem spoko bez sześcipaka i że to nie centymetry decydują o moim szczęściu, ani nawet nie o frekwencji na zajęciach. No ale stan mojej głowy sprzed lat zrozumie każda kobitka, która rano idzie na płaski brzuch, a wieczorem na talię osy, po czym nie je kolacji wcale, albo zastępuje ją wciągnięciem białka. Nosem.
No, to jak Agatamusz dążyła do dobrej formy, zanim zmądrzała?
PŁASKI BRZUCH
czyli klasyk. Zanim odkryłam trening funkcjonalny i to, że 70% płaskiego brzucha znajduje się w kuchni, minęło milion zakwasów i… bólów pleców. Bo nie dotarła do mnie informacja, że korpus należy wzmacniać również z tyłu, nie mówiąc o tym, że powtórzenia grzbietów są takie trudne… No i w grafiku nie było nigdzie zajęć „mocne plecy” . Bo na co babom w dzisiejszych czasach wzmocnione plecy, no nie? To się nie sprzeda… I tym sposobem wiele lasek prędzej nabawia się bolących pleców niż kraty na brzuchu.
3 H DZIENNIE
Kiedy poznałam IC, szybko zorientowałam się, że nic mnie tak nie upaca i nie podnosi kondycji, a więc zachłystywałam się coraz bardziej, mogłam coraz więcej i tak spędzałam w sali co najmniej 5 h tygodniowo. Do tego dochodził jakiś aerobik, no bo w końcu jak już poszłam do klubu, to po co na godzinę… Trudno było zrezygnować z takiej częstotliwości, bo mnie to jarało na potęgę. A że chodziłam wykończona…? Teraz wiem, że można było to jakoś zrównoważyć, ale nie płaczę nad swoim nieogarnięciem w tej kwestii, bo tamten czas pozostawił po sobie wiele wyraźnych i dobrych wspomnień. Zażycie ibuprofenu (plecy wysiadły) i pójście na zajęcia to jedno z najmocniejszych, ale wierzę, że nikomu z Was nie przyjdą do głowy takie głupoty.
BRAK WZMACNIANIA
Tu półmaraton, tu przygotowywanie się do kursu instruktorskiego… Cały czas cardio. Nie, że nie lubiłam siłowni czy zajęć wzmacniających. Ja po prostu albo nie miałam na nie siły albo chęci, bo myślałam, że ważniejsze jest powtarzanie czynności, w których potem będę chciała się sprawdzić, czyli bieganie i pedałowanie. No i fakt, jak bardzo to lubiłam, nie pomagał mi w ogóle w urozmaiceniu planu treningowego.
Apogeum cardiowania nadeszło wraz z bieganiem do maratonu i połączyło się z zajawą na low-carb. Nie powiem, mieściłam się wtedy we wszystkie spodnie i spódnice, niewiele zwisało z bioder, ale o stan mojej tarczycy czy innych kobiecych spraw lepiej nie pytać. Albo pogadamy o tym kiedy indziej, jeśli będzie Was interesować.
W sumie to z tym wzmacnianiem mam problem do dzisiaj, ale już nie na taką „skalę”. Może pomaga to, że nie mam już tak dużych wyrzutów sumienia, że nie pakuję na siłce regularnie i odpadło też poczucie, że bezsensu na 20 minut. Teraz nawet kwadrans ma sens.
WĘGLE, A MOŻE BIAŁKO? CZYLI CIĄGŁE ZMIANY STRATEGII ODŻYWIANIA
W niczym nie czuję się chyba tak kompetentna jak w opowiadaniu o mitach związanych z odżywianiem się i trenowaniem; bo trzy czwarte przerobiłam na sobie. Co gorsza, mity te są cały czas propagowane przez producentów chociażby suplementów dla sportowców (dla sportowców! Nie dla amatorów…) i „zdrowej żywności”. Częściej usłyszysz o witaminach w płatkach kukurydzianych niż o tym, że najlepszą szamą jest ta o najkrótszym składzie. Tego też dowiedziałam się oczywiście po kilkudziesięciu miesiącach uzupełniania niekoniecznie dobrych węglowodanów po kolejnym długim biegu w tygodniu.
Miałam fazy na dbanie o białko, miałam fazy na dobre węgle (które nie są dla mnie dobre, jak się okazało potem), ale nic nie przyniosło większych rezultatów. I nic dziwnego. Orzechy włączone do diety czy twaróg codziennie nie pomoże w niczym, jeśli cały proces zdrowego życia nie ma w sobie krzty równowagi.
Pewnych rzeczy nikt Ci nie powie. A nawet jeśli się o nich dowiesz, możesz nie chcieć dopuszczać ich do swojej świadomości. Niektórym nawet kontuzja albo maksymalnie obniżony nastrój nie daje do myślenia, że może czas przestać, albo chociaż zwolnić. Chęć zajechania się i dostosowania dzięki temu do tego, co serwują nam dziś fit panie z internetów jest silniejsza, a i tak się nigdy nie kończy, bo zawsze można lepiej (ćwiczyć więcej, jeść mniej, rzeźbić bardziej).
Od ponad roku żyję zupełnie inaczej, o wiele mniej „fit” w popularnym tego słowa znaczeniu. Dostrzeżenie różnicy między zdrowym życiem kiedyś a teraz było jednym z bodźców, który zadecydował o założeniu przeze mnie tego bloga. I będę na nim powtarzać, że można „normalnie”, bo że zapierdalasz ponad normę dla swojego zdrowia – możesz wkręcać nawet sobie, ale ja w to nie uwierzę. Albo całkiem inaczej rozumiemy „zdrowie”. Jestem amatorem-biegaczem, jestem instruktorem i do aktywności będę zawsze zachęcać. Ale nie do skrajności. Świat ma naprawdę odcienie szarości, nie trzeba obstawiać na czarne albo białe. To, że nie jesteś wyczynowcem, nie znaczy, że stajesz się klopsem, którego atrybutem jest kanapa.
Tutaj urywa się notka, ale nie kończy. Moje mądrowanie się będzie miało ciąg dalszy.
fot. P. Obarski