Blokada Łużyka to impreza kultowa i to nie dlatego, że co roku pojawia się tam Kazik Staszewski z zespołem. Wśród studentów krąży legenda, że ktoś kiedyś wrócił z tej imprezy trzeźwy. To stały punkt w programie bydgoskich juwenaliów – żacy spotykają się w jednym miejscu, prędzej pakując do torby grille i koce, a do głowy mocne postanowienie, że to będzie tylko wstęp do juwenaliów, a nie ich koniec.
To tak gwoli wprowadzenia.
Chociaż obecnie w moim życiu najczęściej gra Guetta, Showtek i inne typy ze studia Indoor Cycling, to w sercu i tak rządzą korzenie, a jako te postrzegam zespoły, które w liceum były doskonałym tłem dla postępującego weltsmertzu. To dzięki polskiemu punkowi i rockowi poczucie bezsensu zaczynało się (wraz z włożeniem w uszy słuchawek na przerwie między dwoma matematykami) i kończyło (na koncertach).
Blokada Łużyka to powrót do tych czasów.
Kiedyś skakanie na koncertach było proste. Się szło, się skakało i darło mordę (przecież nie nazwę tego śpiewaniem). Na drugi dzień bolały nogi i głos odmawiał posłuszeństwa, ale za to głowa była lekka jak czipsy z jarmużu.
A potem przyszło sportowe i instruktorskie zboczenie (żeby to jedno… W końcu nie każdy, kto widzi, że ktoś jadąc po ulicy ma za nisko siodełko w rowerze, ma ochotę go o tym poinformować) i dzikie pląsy również stały się czymś, co oprócz tego, że super wpływa na głowę, to jeszcze ma świetny wpływ na ciało.
Gdybym nazwała to treningiem uzupełniającym, to pewnie usłyszałabym gromki śmiech na sali, ale wiem jedno: taka zabawa oznacza tętno maksymalne sponsorowane przez wysokie skoki i jednoczesne wykrzykiwanie tekstów utworów. Trzeba dbać o stały dopływ tlenu do organizmu, ale… kto o tym myśli? I to jest cudowne. Założę się, że nikt nie odbiera koncertowych szaleństw jako treningu, a to ma ten plus, że nie ma kiedy się zniechęcić. Słyszy się ulubiony utwór i ciało same zaczyna pląsać, będąc tu i teraz, a nie myśląc o tym, czy sił wystarczy i za ile koniec. Zwykle wymachuje się i rękoma i nogami, a nie tylko dolnymi kończynami, jak podczas biegania (no dobrze, góra pracuje, ale jak bardzo?). Nie od dziś wiadomo, że tancerze mają świetne sylwetki, a wiele osób wybiera zajęcia taneczne ze względu na to, że poprawa kondycji to tylko skutek uboczny… dobrej zabawy. Koncertowych wygibasów (nie mówiąc już o pogo, to już walka o przetrwanie) może i nie można nazwać tańcem, ale wciąż im bliżej do tego niż do biegania. Choć przypominając sobie siebie ze wczoraj, chyba podważyłabym tę tezę.
Ja tu szukam jakichś cudownych recept, planów treningowych i pytam wujaszka Google: „Co zrobić, by przetrwać triathlon?”, a to wystarczy się wyskakać na koncercie. Idziemy?