Kazimiernikejszyn 2018

Kazimiernikejszyn 2018. Błotne historie 430 km stąd

Kategoria:

Białe trampki rozjeżdżające się w lepkiej glinie, moknące ostatnie suche części wyjazdowej garderoby, wiatr, który podnosi deszczowe doznania do (minus) dwudziestej potęgi i wizja drogi powrotnej tymczasowego domu, której może pozazdrościć nawet Terenowa Masakra… Czy w takich warunkach można zachować pogodę ducha?

Można. Pod warunkiem, że jest to festiwal.

Dream of Kazimiernikeeejszyyyyn

Wyjazd na jeden dzień wydarzenia Kazimiernikejszyn 2018, odbywającego się w oddalonym od mojego miasta o 430 km Kazimierzu Dolnym,  można zaklasyfikować jako wyznawane przez króla Juliana działanie pod tytułem: Teraz prędko, zanim dotrze do nas, że to bezsensu. Tym bardziej, że występujących tam wykonawców mogłabym spokojnie obejrzeć i wysłuchać w każdej innej, mniej oddalonej od Bydgoszczy miejscowości. Kto jednak posmakował festiwali, ten wie, że tu nie chodzi tylko o muzykę…

A na pewno nie tylko o muzykę na scenie – raczej o każdą inną, która wszędzie na takich wydarzeniach gra. O wężyka w rytm Lambady na polu namiotowym. O Weź pigułkę o czwartej rano z samochodu, któremu już jutro ani będzie się śniło ruszyć z rozładowanym akumulatorem. O Przeżyj to sam w toi-toiu. O refren Believera, wyśpiewany przez pasażerkę zgarniętą przez nas z ulicy, głosem pamiętającym jeszcze wczorajszy melanż…

To po to człowiek pokonuje ściany deszczu na autostradzie, a potem przez godzinę usiłuje znaleźć pole namiotowe, nie wierząc, że ono naprawdę może być tak wysoko położone i że te auta, które tam dojechały, mają takie czyste felgi, podczas gdy my, jadąc leśną furą typu SUV, wyglądamy jak kanciaty ziemniak wyjęty z worka od odkurzacza…

I pewnie jeszcze po to, by sprawdzić w praktyce niektóre teorie.

Kazimiernikejszyn 2018 jako pole do popisu

Wbrew temu, co niektórzy sądzą o festiwalach (a szczególnie o jednym, tym darmowym), nie jest to zbiegowisko bezrefleksyjnej dziczy, która tylko myśli o jak najszybszym doprowadzeniu się do stanu lotności/nieużywalności. Z reguły są to wydarzenia przesycone uprzejmością, uśmiechami i słońcem (a na jakim kto paliwie jedzie, to już jego silnik). Tego ostatniego zabrakło podczas ostatniej kazimierskiej soboty, ale na szczęście byłam świeżo po obejrzeniu poniższego programu:

W olbrzymim skrócie: jak zawsze świetny Jacek Walkiewicz opowiada o podejściu pod tytułem doświadczam korka samochodowego i zarządzam swoim zimnem, zamiast zwyczajnego marudzenia na coś, na co i tak nasz wpływ jest znikomy. O decyzjach, o nastawieniu i chwytaniu okazji. Bardzo polecam, dwie części zajmują godzinę i dwadzieścia minut życia, których oddania nikt raczej nie pożałuje.

Wspinanie się w ciemnym lesie (by nie rzec: w czarnej dupie) o północy, pod kątem sprawiającym wrażenie 90 stopni, w białych trampkach i przemoczonych ciuchach, w błocie, jeszcze nigdy nie było takim… doświadczeniem.

Pogoda ducha

I to jest właśnie refleksja po moim muzycznym, minionym już weekendzie: bardzo łatwo pozostać „pozytywnym”, kiedy produkujemy sobie witaminę D, cieszymy się promieniami słonecznymi, a do tego robimy sobie wiaterek wachlarzem szczęścia złożonym z dobrej pracy/świetnego samochodu/cudownej żony i tak naprawdę nic nam nie dokucza. Prawdziwy sprawdzian z nastawienia do żywota zaczyna się, kiedy praca staje się średnia, na samochód poszło pół pensji czy co gorsza to nie auto, a zdrowie nawaliło. Albo jest się w sytuacji bardziej błahej, typu: na festiwalu wystąpili La(ł)o Che i DJ Deszczu Strugi, więc głowie toczy się walka, czy śpiewać, czy skupiać się na mokrych gaciach.

I jasne, że trudno sobie czasem wytłumaczyć, że sytuacja jest przejściowa, szczególnie, gdy dokuczają nam naprawdę poważne sprawy, a nie deszcz. Kto jednak nam zabroni chociaż zaryzykować stwierdzeniem, że te trudniejsze chwile to po prostu trening?

Ostatecznie to i tak my nadajemy znaczenie temu, co dzieje się wokół. W końcu i tak wszystko wpadnie do wielkiego worka z doświadczeniami; jak dobrze, że każdy z nas może zdecydować, czy uzupełni ten worek od razu, czy najpierw będzie chciał nad czymś marudzić i popłakać.

No. To jak zwykle mogłam w jednym zdaniu napisać, że byłam w weekend w Kazimierzu Dolnym i padało, a zrobiła się z tego ponad strona A4.

Listy od Agaty

Za dużo presji w tworzeniu do neta?
Pozwól mi ją z Ciebie ściągnąć.
Zapisz się!

Wyrażam zgodę na przetwarzanie podanych danych w celu otrzymywania newslettera od Agaty Borowskiej. Szczegóły przetwarzania danych znajdę w polityce prywatności.