Tęczowe, krótkie spodenki z lidlowej serii. Do tego ta różowa bluzka z poznańskiego maratonu. Ostatnia w tym kolorze i świetna rozmiarowo – mam nadzieję, że XXL będzie zawsze na mnie wisieć i uspokajać, że wciąż mogę normalnie jeść. Stopy wsunę w asicsy. Nie będą pasować w ogóle, ale umówmy się, że na piętnastym kilometrze będę bardziej wdzięczna za dobrą amortyzację niż za stonowaną stylówę na zdjęciach, na których i tak wyjdę – wybiegnę – fatalnie. Może butelka wody w rękę, może bandana na czoło. Różowa, bo biała od lat w praniu.
Dwa tygodnie wcześniej:
A: A może nie jedziemy do Piły?
M: Jedziemy. Potruchtamy.
Trzy dni wcześniej:
A: Myślisz, że w Pile odetnie nam prąd? – pytam, spodziewając się zaprzeczenia.
M: Tak.
Parskamy oboje.
M: Plan jest taki… Żadnego obnoszenia się na fejsbuku. Na mecie okaże się, że rozładował się garmin. Medale schowamy gdzieś za innymi, a jeśli ktoś je znajdzie za kilka lat, powiemy, że w ogóle nie kojarzymy sytuacji. Ale pobiegniemy.
Kilkanaście godzin przed półmaratonem:
M: Nie mam mocy, żeby pobiec półmaraton…
A: To nie biegniemy.
I finał. „I to już?” – chciałoby się spytać, ale przy pierwszym razie to chyba nietaktowne.
Moje wielkie, sportowe serce chciałoby zapewne ubrać tę dezercję w jakieś górnolotne słowa, frazesy modne w kręgach amatorów. Kontuzja, choroba, brak carboloadingu… To w końcu dość przełomowy moment, kiedy uiszczone pięćdziesiąt pięć słownie polskich złotych zostaje niewykorzystane, a medal, który powinnam dostać, leży teraz pewnie w jakimś tam kartonie. Ale nie, eufemizmów nie ma, tak jak i kolejny numer startowy nie zajął miejsca w przeznaczonej do tego torbie.
Pierwsza rezygnacja ze startu nie była bolesna, nie spowodowała trwałego uszczerbku na zdrowiu, nie wzruszyła milionów. Nic, tylko każdemu życzyć takich pierwszych razów. Tylko wciąż nie wiem, czy to lenistwo, czy dojrzałość: w końcu odważyć się nie pobiec półmaratonu, do którego się nie przygotowało.
Ciąg dalszy tematu nastąpi.