Upadamy wtedy, gdy nasze życie przestaje być codziennym zdumieniem – śpiewał Rojek kilkanaście lat temu. Chyba nigdy nie upadnę, bo wiele mnie zdumiewa codziennie, a w dni takie jak dziś: podwójnie.
Nie trzeba lubić i obchodzić 8 marca. Ale po co się obrażać jak dwa dni przed okresem, to nie wiem.
W Dzień Kobiet mogłam wziąć udział między innymi w warsztatach makijażu zorganizowanych w pracy, wygrać parę fantów, znaleźć na pracowniczym biurku bukiet kwiatów i zapas słodyczy na dwa dni tydzień, usłyszeć dobre słowo, potem dostać kolejny piękny bukiet i opierdzielić chińskie żarcie w ulubionym towarzystwie. A teraz usiąść sobie i napisać kilka akapitów. Bo mam tę wolność, bo mogę.
Wiecie, co jeszcze mogłam? Narzekać, że warsztaty w pracy pielęgnują stereotypy, jakoby kobiety były zainteresowane tylko powierzchownością. Zaznaczać, że nie obchodzę tego święta i spławić kolegów i ich życzenia. Udowadniać, jak bardzo jestem ponad tym, podkreślać marketingowy charakter wszystkich takich okazji.
Chyba za dużo jestem w internecie, bo mam wrażenie, że wiele kobiet wybrało taką postawę. A po co te dodatkowe stresy? To pod publikę, czy tak serio? Moda na bycie pod prąd?
Może cieszę się z fantów i bukietów, bo… w ogóle się często cieszę. Bo nie wymagam już za dużo od wszystkiego wokół, bo celebrowanie małych i większych świąt to dla mnie przyjemność. Jakie to wygodne, że moim wyborem było radośnie spędzić dzień zamiast go negować, narzekać na banalne życzenia albo pieklić się, że życzy się kobietom czegoś, co powinny mieć na tym świecie z defaulta, jak to mówią.
Tłusty czwartek – źle, walentynki – komercha, Dzień Kobiet – kwiaty powinny być zawsze, a nie od święta… Ja tam z apetytem zjadłam ostatnio pączki, bo robię to tylko raz w roku, a walentynki też spędziłam wyjątkowo, chociaż kocham mówię częściej niż raz w roku.
Dziś cieszę się, zaznaczając po raz kolejny, że siła, moc i pasja w naszym pięknym języku są rodzaju żeńskiego! Ściskam Was!