Hej! Na dzień dobry wieczór instruktorskie zdjęcie, kiedy jeszcze byłam blond niewiastą (teraz jest fryzura typu „już nie odrost, jeszcze nie ombre”). Dalej będę straszyć już tylko słowem. Otóż śniło mi się dziś, że w pierwszej strefie zmian na triathlonie siedziałam chyba z 10 minut i już chciałam rezgnować, bo co chwilę okazywało się, że coś jeszcze mam do zrobie…
Aaaa. To nie miała być notka o triathlonie. OK, do rzeczy.
Czy instruktor powinien zmienić styl swojej jazdy pod wpływem sugestii uczestników?
Rozpoczęcie swojej instruktorskiej „kariery” od prowadzenia tomahawka w Bydgoszczy pokazało mi jasno, co oznacza tak często rzucane: „Rób swoje” – przyjęcie wszystkich konsekwencji obrania swojej drogi, nieco odmiennej od tego, co jest popularne i akceptowane.
Nie wiem, jak ma się sytuacja na typowych zajęciach fitness i czy zdarza się, że instruktor usłyszy: „A nie można trochę inaczej ćwiczyć tych pośladków?”. Podejrzewam jednak, że na sali pełnej stepów i hantelków można spotkać zarówno sympatyków dokładnego wykonywania ćwiczeń, jak i fascynatów powtórzeń robionych szybko i na odpierdol, bo tylko wtedy – w opinii tych drugich – czuć zmęczenie i spocenie, którego wszyscy tak pożądają.
Ostatnio wróciłam do czasów swoich początków w zaledwie jedną zajęciową godzinę.
– Czeeść. Chodziłyście już na takie zajęcia?
– No.. Nie… Znaczy tak… Haha-hihi-hoho
– To znaczy umiecie ustawić sobie rower, czy pomóc?
– Umiemy.
Musiałam pomóc.
Dwadzieścia minut później tłumaczę, jak wykonujemy Rhythm Press.
Jak zobaczyłam pompkę z całym ciężarem ciała przełożonym na kierownicę i pochylenie ciała takie, że laska brodą dotykała szóstej pozycji, zrezygnowałam. To było ostatnie RHPR na tych zajęciach. Niestety, zrobiliśmy o kilkadziesiąt serii za mało, bo w szatni padło „w ogóle się nie zmęczyłam”. Zapewniam, że jej kręgosłup twierdziłby inaczej, gdybyśmy dalej kontynuowali przygodę z czymś więcej niż jumpy. Już pomijam to, że taki pompujący ruch jest niezdrowy. On po prostu nie ma sensu. Mnie akurat jest szkoda siły na rzeczy bezsensowne, szczególnie podczas wysiłku fizycznego. Skoro już się męczę, to niech to chociaż daje jakieś rezultaty poza mokrą dupą. No, ale każdy ma prawo do swojego treningowego podwórka wprowadzać to, co go tam poci najbardziej. Pogadałam, czemu jedziemy tak, a nie siak, i na tym skończyłam walkę z wiatrakami.
Po zajęciach podeszła do mnie kolejna „nowa” osoba. Oczywiście nasza rozmowa bardzo uprzejma.
– A kto tu jeszcze prowadzi zajęcia?
Opowiadam pokrótce.
– Żeby nie tylko było siadanie i wstawanie… Żeby było ciekawiej.
– Prowadzimy tutaj zajęcia jedną szkołą, pochodź do różnych instruktorów, może się przekonasz do takiego stylu.
W głowie: Nie, kochaniutka. Nie robię salta na rowerze.
Bynajmniej nie opisuję tutaj tego, by pastwić się nad freestyle’m. Za dużo godzin mam w nogach, żeby się tym ekscytować.
Drodzy (moje „ulubione” powitanie z korpomowy). Ja jeździłam w Bydgoszczy tomahawkiem, kiedy Wy jeszcze nazywaliście RHPR „jumpem” i robiliście pompki z łokciami szeroko „na raz”, a podjazd w siodle był traktowany jako odpoczynek. W związku z tym nie raz słyszałam takie uwagi, a że jest nudno, to jedno z najmniej oryginalnych określeń kierowanych w stronę tomahawka. I pewnie jeszcze nie raz usłyszę to ja, jak i inny instruktor, który się nie daje ponieść sugestiom na temat swojej jazdy (sugestiom dotyczącym programu, a nie życzeń uczestników, np. ich ulubionej muzyki czy technik, które akurat najbardziej lubią – z takimi zmianami w ogóle nie mam problemu).
Wskazówkom, które nijak się mają do treningu w zdrowej formie. Dlatego nie robi to na mnie wrażenia. Jestem bogatsza o kilkadziesiąt miesięcy jazdy i uboższa o ponad sześć tysięcy złotych, które przeznaczyłam na szkolenia i maratony z najlepszymi instruktorami IC. Naprawdę nie widzę powodu, by zmieniać cokolwiek tylko po to, by zadowolić dwie przypadkowe osoby, które mają inne przyzwyczajenia. W sumie łatwo mi wjechać na ambicję, ale… nie tym. Choćby nie wiem co, zajęcia, które prowadzę, nie będą wyglądały inaczej. Bo odpowiedzialność za to, co robią uczestnicy zajęć, leży po mojej stronie.
Dla feestylowców tomahawk to nuda, a dla nas, tomahawkowych, freestyle to – łagodnie mówiąc – wygibasy. I niechaj to się nie zmienia! W zależności od tego, jaką lubisz jazdę, wybierasz sobie instruktora. Jeśli w danym klubie wszyscy jeżdżą jednym programem, który Tobie nie odpowiada, zmieniasz klub. To fajne i proste. Konkurencja na rynku jest coraz większa i z pewnością znajdziesz coś, co Cię zainsipiruje do wylewania potu.
Szkoda Twoich sił na próby zmiany poczynań instruktorskich, a jeśli Ci się uda cokolwiek zmienić w stylu jazdy prowadzącego, to raczej nie świadczy o nim dobrze. Instruktor ma być pewien tego, co robi. To pokazuję jego wiedzę i przekonanie, że to, co Ci proponuje, jest dobre. Przede wszystkim dla Ciebie, bo przecież nie dla niego są te zajęcia.
Ja bym nie pozwoliła, żeby wyrywał mi zęba dentysta, któremu powiedziałam, jak ma to zrobić.
fot. P. Obarski