Jedną z największych wymówek przed wkroczeniem na dobrą drogę żywieniową jest „ale ja często przebywam poza domem, to trudno się dobrze odżywiać”. Jeśli już się z nią rozprawiłaś i ogarniasz mobilną szamę na co dzień, czas na kolejny stopień wtajemniczenia. Przed Tobą sprawdzian: musisz poradzić sobie z cateringiem na kilkudniowy pobyt w miejscu bez możliwości gotowania!
Czyli witamy dziś na blogu, który lekko poczuł festiwalowy klimat
Jak nie być totalnie sponiewieranym żywieniowo np. na Woodstocku? Nie obiecam, że można wrócić stamtąd w doskonałej formie (i chyba też nie po formę się tam jedzie, co najwyżej po tę taneczno-procentową), ale możliwe jest zminimalizowanie strat, jakie poniesie organizm na kilkudniowym hasaniu. W końcu zdrowy styl życia można propagować również w miejscach, gdzie zwykle wiele osób stawia na szeroko pojęty reset.
Najprostszym rozwiązaniem jest zrobienie sobie trzydniowego wyłączenia, kiedy to Organizm nasyci się wszystkim, co było mu zabronione przez ostatnie miesiące. Te trzy-cztery dni niewiele zmienią: wyskoczy Ci tylko trochę pryszczy na czole i może będziesz mieć bardziej zaokrąglony brzuszek. Z resztą poradzisz sobie podczas ogromnej ilości skoków na koncertach.
Wiem jednak, że można nie mieć ochoty zaprzepaszczać trwających od miesięcy wyrzeczeń ani żegnać się z wewnętrzną haromonią w sam-wiesz-jak wyglądającym TOI TOI-u, gdzie zaprowadzi tłusta kiełbasa i biała bułeczka popita siódmym piwem. Dla niektórych choćby najmniejsze zboczenie z trasy powoduje lawinę późniejszych porażek. Jeśli nie chcesz sobie pozwalać na coś takiego – szacun z mojej strony! I garść przydatnych wskazówek na przetrwanie w terenie pełnym pokus.
JEDZENIE W PLECAKU
Kto ma ochotę – bo czas zawsze się znajdzie – może się trochę pobawić w kuchni jeszcze zanim jego stopy postaną na przeznaczonym dla nich kawałku trawy. Dobrze sprawdzą się wypieki, np. lżejsza wersja babeczek czy ciastek, które będą zdatne do spożycia jeszcze przez kilkadziesiąt godzin.
Odpada oczywiście jedzenie, które nie ma szans przetrwać dłuższego czasu niż dojazd na festiwal. Wszelkie warzywa czy nabiał w samochodzie i pociągu zaczną żyć własnym życiem, a jeśli słupek rtęci wskazuje na tak piekielną temperaturę, że masz chęć śpiewać „Ogień i siarka, więcej smoołyyy”, ogórek i jogurt będą nie do przełknięcia. Lepiej postawić na rzeczy suche. W grę nie wchodzi też – bardzo mi przykro – konserwa turystyczna, która jest na „ty” z tablicą Mendelejewa.
Coś mało tych pomysłów? Oto powód:
JEDZENIE ZE SKLEPU NA MIEJSCU
Skończyły się czasy, kiedy trzeba było brać ze sobą mnóstwo jedzenia, by ani nie umrzeć z głodu, ani nie zbankrutować w festiwalowym bufecie. Nawet na ostatnią podróż rowerami do Torunia nie musiałam brać żywności, bo jakbym zgłodniała, to na trasie jest Biedronka. W każdym festiwalowym mieście można natknąć się na markety, gdzie bez problemu zaopatrzymy się w produkty (a najlepiej żywność, a nie produkty), które na co dzień kupujemy sobie do pracy czy na uczelnię.
Przykładowo:
*kabanosy z Biedronki 100% mięska, przecier pomidorowy i najlepsze pieczywo jakie było w polowym sklepie pozwalają skręcić hot doga, którego pozazdrościłaby każda stacja beznynowa, gdyby tylko ten pies był faktycznie gorący.
* ziarna, czyli przekąska na każdy czas. Umówmy się, że na chwilę zapominasz o kwasie fitynowym (no daj spokój, i tak się dobrze trzymasz, nie jedząc fast foodów!) i nie namaczasz dyni czy słonecznika, ale przekąsasz je suche między jednym koncertem a drugim. Do tego jakiś owoc i można dalej oddawać się celebrowaniu życia w błocie, zamiast się męczyć, bo jeszcze odbijają Ci się zjedzone przed godziną czipsy.
* w ostateczności sprawdzi się też bardzo przetworzone jedzenie, takie jak wafle ryżowe, popite kefirem naturalnym. Zastrzyk węgli jak znalazł na kolejne dzikie pląsy, a i wciąż pasek od spodni luźny. Bonusem jest umysł, który został daleko od czekolady i nie masz wyrzutów sumienia, że na jednej kostce się nie skończyło.
JEDZENIE NA WYNOS
Pewne jest to, że w ciągu co najmniej kilkunastu godzin skakania i wytwarzania endorfin, którego pozazdrości Ci każda fanka Ewy, najdzie Cię ochota na zwyczajny, ciepły posiłek. Wyruszamy zatem na poszukiwanie względnie akceptowalnej szamy w festiwalowej ofercie. Nikt nie zagwarantuje, że znajdziesz tam coś, co uraczy nie tylko kubki smakowe, ale i żołądek, jednak warto poszukać i nie brać pierwszego z brzegu jadła. Dobrze sprawdzi się taktyka „mniejsze zło”, czyli wybieramy żarcie typu chińskie –> ryż i kurczaka, a nie typu rozstrój żołądka -> fryty smażone w głębokim oleju i mięso o niezbyt zachęcającym wyglądzie. Wiele festiwali jest już tak pro, że można nabyć tam coś wegetariańskiego, co zadowoli nie tylko persony wege, ale również uwielbiaczy warzyw.
Ważne jest też, by nie działać impulsywnie, zwłaszcza jeśli prędzej dużo się w siebie wlało.
A po alkoholu apetyt rośnie. Procenty nie mają nic wspólnego z dobrą formą, ale przecież jedziesz na festiwal i jeśli czujesz się z tym dobrze, to pij. Ja nie widzę sensu w konsumowaniu alkoholu dzień po dniu, ale jednocześnie pytam: co na celu miałoby mieć robienie cierpiętniczej miny na polu namiotowym przez cały pobyt, kiedy tylko koledzy otwierają butelki? Trzeba to ustalić z samym sobą przed wyjazdem: pijesz i nie narzekasz, albo nie pijesz w ogóle, zupełnie jak z pączkami w tłusty czwartek. Do tego porządne nawadnianie się wodą mineralną i możesz zdobywać festiwalowe trasy bez wielkiego bólu głowy o poranku.
Żyć i nie umierać, jeść i festiwalować!