Carnival Cycling 2016

Kategoria:

Piątkowy wieczór. Odkąd pamiętam, spędzam jego pierwszą część na IC. Oznacza to, że przed każdym weekendowym startem (bądź imprezą) jeżdżę na tomahawku. W każdy taki przedstartowy piątek obiecuję sobie, że będę się oszczędzać, gdyż na weekend potrzeba mi siły.

W każdy taki przedstartowy piątek wychodzę z sali zajechana. Nie wiem, co to za mechanizm, ale im bardziej chcę luzować, tym mocniej dokręcam.

W noc przed Carnivalem Cycling 2016 zasypiam koszmarnie zmęczona dwoma „posiłkami” zjedzonymi w pośpiechu przez cały dzień i jednym dobrym po treningu, wspomnieniem nadmiaru kawy i yerby w krwioobiegu, niespakowana, nieprzygotowana i jednocześnie spokojna, że to nie ja robię w tym roku występy gościnne na scenie.


CARNIVAL CYCLING: WYOBRAŻENIA A RZECZYWISTOŚĆ


Sobotni poranek – sprawdzian dla uporządkowanej duszy. Pośpieszne suszenie spodenek, wrzucanie rzeczy do torby i zorientowanie się, że buty spd zostały w klubie, zmienianie ciuchów polanych kawą… szlag by cię, wymarzony dzbanku z ikei. Dwie kolejki do dystrybutora z paliwem, trzy czerwone fale sygnalizacji świetlnej, pięć kurw i niezbyt eleganckich „no ja pierdolę” później jestem na drodze do Brzegu Dolnego.

A że jadę z Krzysiem, który wybiera optymalną trasę, na 40 km przed celem dwa razy mam śmierć przed oczami. „Prosto? Przecież tam jest przepaść”.

Zatem… kiedy siadam w końcu na rower dziwię się, że jestem tam cała, czysta i punktualna.

***

A: Wiesz, w ogóle to się zorientowałam po jakimś czasie, że w zeszłym roku cały CC na scenie przejechałam na prawą nogę… O dziwo nikt mi nic nie powiedział – śmieję się do mastera.

M: Tak? A wiesz… Może pomyśleli: „Licencję A ma, dyplom dostała, to może po prostu tak miało być”.

***

Na Carnival Cycling 2016 pojechałam głównie żeby zobaczyć, jak to jest na CC bez stresu. Dotąd jedyny, w którym uczestniczyłam, to ten zeszłoroczny, a ten zrobił ze mnie kłębek nerwów i podekscytowania. Poza tym potrzebowałam tego nietroszczenia się o nic, zapomnienia gdzieś w przedostatnim rzędzie o tętnie i jazdy bez gadania. Jasne, kocham prowadzić zajęcia, ale jednocześnie miło jest zrzucić raz odpowiedzialność na kogoś innego, przy okazji oddając mu w pakiecie te wszystkie pozytywne emocje z darcia się, że jump na dwa.

***

Wchodzę do szatni, gdzie dziewczyny ze słuchawkami na uszach ćwiczą przed występem.

– No umiesz, umiesz – śmieję się do jednej z nich.

– Umiem, ale… To będzie pierwszy taki mój występ.

– Zwykle taki jest dla każdego, kto zrobił A.

– Ale ja w ogóle nie prowadzę zajęć…

– To jak to się stało, że zrobiłaś A?!

– Prowadzę fitness, a Indoor Cycling to moja pasja!

– Ho, to Ci powiem, z grubej rury zaczynasz!

*** 

Taki maraton to świetna okazja do doładowania swoich akumulatorów, a wpływ na to mają osoby, które tuż przed tą imprezą odebrały dyplom potwierdzający ich umiejętności. Stan zaraz-po-szkoleniu jest taką przedłużoną chwilą odbierania medalu za życiówkę. Zwykle można liczyć też na wszędobylski humor, który w tym roku był na poziomie więcej niż przyzwoitym. Rzadko można oglądać wigry na scenie i tak wyszukane nakrycia głowy.

Ta kipiąca ze sceny energia jest niezwykle cenna. Nawet jeśli tylko głowę nią doładowujesz, bo nogom już się nie chce jechać. Tak, tak. Przepedałowałam tylko półtorej godziny z  czterech.

I co, warto było pokonać ponad 500 km w dwie strony, żeby jechać krócej niż na swoich zajęciach?

Na pewno nie wszystko, co warto, to się opłaca, ale jeszcze pewniej (…) nie wszystko, co się opłaca, to jest w życiu coś warte.

 Władysław Bartoszewski

Listy od Agaty

Za dużo presji w tworzeniu do neta?
Pozwól mi ją z Ciebie ściągnąć.
Zapisz się!

Wyrażam zgodę na przetwarzanie podanych danych w celu otrzymywania newslettera od Agaty Borowskiej. Szczegóły przetwarzania danych znajdę w polityce prywatności.