Bydgoszcz Triathlon 2016

Bydgoszcz Triathlon 2016. Najpiękniejsze zawody w życiu

Kategoria:

Na co można liczyć, jeżeli:

* Tydzień przed triathlonem było się chorym;

* Trasa na bieganiu jest dłuższa niż w zeszłym roku;

* Nie nauczyło się przez rok lepiej pływać i wciąż startuje się na ostrym kole?

 Nie wiem, na co można liczyć. Wiem, na co nie można. Na pewno nie na życiówkę.

W chorobowym przeżywaniu postanowiłam, że podzielę sobie te zawody na trzy etapy. Niby nic zaskakującego, ale po każdym obiecałam sobie sprawdzić, czy porywać się na kolejną dyscyplinę. Wyznacznikiem miało być tętno i poziom osłabienia. Oczywiście żebyście sobie nie myśleli, że startowałam bardzo chora! Nie i nie popieram tego.

Tak jak się domyślałam, adrenalina zrobiła swoje i wraz z wejściem w żółtym czepku do wody, zapomniałam o obawach; woda totalnie je zmroziła. Znowu pomyślałam o wakacjach spędzanych nad jeziorem jako o czymś co sprawia, iż w wodach otwartych czuję się… jak ryba w wodzie. Co oczywiście nie oznacza, że świetnie pływam. Niestety, przekonałam się o tym również w tym roku. Nie obawiałam się bardzo etapu pływackiego, mając dobre wspomnienia z zeszłego roku. Tym razem jednak Brda postanowiła dać mi w kość i podczas prostej pod prąd rzeki czułam się już tak sponiewierana, że pomyślałam: „choćby na tym miał się skończyć dzisiejszy start, to i tak już jestem dla siebie bohaterem”. O dziwo, dosyć sprawnie minęłam obie bojki i na drugiej prostej pozostawało jedynie mocowanie się z czepkiem, który ostatecznie zdjęłam na ostatnich metrach. Miałam wrażenie, że płynęłam ponad pół godziny. W rzeczywistości: dwie minuty lepiej niż ostatnio.

Pierwsza myśl po pływaniu: „To dopiero początek…”

Najpewniej biegłabym do T1 skwaszona, gdyby nie olbrzymi doping dwóch wolontariuszek, do których nie sposób było się nie uśmiechnąć. W porównaniu z zeszłym rokiem T1 poszło błyskawicznie ze względu na strój startowy. Wystarczyło wsunąć buty i węglowodany w kieszenie. Kask, garmin i jazda.

Pierwsze kilometry były trudną próbą dostosowania się do warunków panujących…w nogach i pęcherzu. To była pierwsza i nie ostatnia na  etapie kolarskim myśl, że kocham ten rower, ale naprawdę cudownie byłoby pokonać trasę nie na ostrym kole. Na chwilę poszło to w zapomnienie, kiedy na trzecim kilometrze usłyszałam, jak piękny rower mam. Nie było jednak mi dane za mocno się nad tym rozpływać, bo oto pojawił się pojazd, który znów podniósł tętno. Rytm złapałam na Nowotoruńskiej i tam też, nauczona doświadczeniem, postanowiłam zjeść pół banana i jakiegoś chemicznego batona, który udawał, że jest zdrowy. Jedzenie to naprawdę nie jest coś, o czym się marzy, kiedy trzeba tak dużą siłę wkładać w pedałowanie i jeszcze czuje się w żołądku wodę z rzeki. Skoro jednak liczyłam na to, że chociaż przymierzę się do biegania, trzeba było wszamać. I to był pierwszy z kluczy do mojego małego sukcesu. Drugim było… niepatrzenie na zegarek.

Co jakiś czas zerkałam tylko, jakie mam tempo, a tak… sorry za wyrażenie: miałam wyjebane jak nigdy. Sama nie wiem, co się stało – czy to ta Brda, która mnie zorała, czy świadomość choroby i szczęście, że po prostu mogę to zrobić i jestem już tak daleko. Myślałam o tym, że Organizm to zajebista maszyna i wystarczy o niego dbać. Tak niedużo i dużo zarazem… Kręciłam równo, ale spokojnie, co jakiś czas przyglądając się innym zawodnikom, słuchając rowerowych odgłosów, skupiając się na najbliższym podjeździe, a nie analizując kilometry, które jeszcze nie nadeszły. Zero obliczeń, jedynie mglista wizja mety. Tylko tu i teraz. Tak powinno być w życiu…

Obok mnie było cicho do samego końca trasy rowerowej, gdzie usłyszałam: „Zajebisty rower… zajebisty…! Takie białe ramki to ja lubię… Naprawdę…” Mniej więcej po pogawędce w takim stylu skończyły się moje górnolotne refleksje i zorientowałam się, że doczłapałam do końca drugiego etapu. Co ciekawe, lepiej mi poszło niż w zeszłym roku.

Pierwsza myśl po etapie kolarskim: „Teraz idę na umarcie”.

Znowu porównania do zeszłego roku, no ale nie sposób się od tego odciąć. Odstawiając rower czułam się dobrze – to wystarczyło, by móc optymistycznie patrzeć w przyszłość liczącą 10 km. Gdyby nie to, że wciąż bardzo potrzebowałam pójść do toalety… I gdyby nie wspomnienie, jak się załatwiłam na bieganiu ostatnio…

Cóż. Należało wyłączyć pęcherz i głowę i powalczyć o to, by to jakoś przyzwoicie zakończyć. Większość część trasy pokonałam z siostrą, co miało plus ogromny w postaci wsparcia i spory minus: chciało mi się gadać… Bo oto zamiast planowanego zejścia, zaliczyłam na bieganiu wysyp endorfin. To sprawiło, że w tym roku ten etap był fantastyczny. Świetni wolontariusze i kibice – lepszych nie spotkałam na żadnej imprezie. Po prostu co chwilę się do kogoś uśmiechałam! Cudownie być kobietą, a na takich zawodach już w ogóle, bo wszędzie jakby dostawało się podwójny szacun. Pierwsza pętla tuż obok mety, do której tylko tęsknie wyciągnęłam ręce, śmiechy z konferansjerem, solidne przyspieszenie. Wtedy już mogłam być pewna, że wszystko do końca potoczy się dobrze, jeśli tylko nie przekozaczę. Odhaczałam sobie kolejne punkty na trasie, totalnie cieszyłam się z tego, co się dzieje wokół. Tu i teraz, sportowa magia.

Na ostatnim kilometrze zdołałam zmotywować jeszcze jedną kobietę, aby nie szła, a dobiegła do mety. Sama znalazłam w sobie siłę, żeby móc przyspieszyć na ostatnich zakrętach. Finiszowania takiego jak w niedzielę życzę każdemu.

Najpiękniejsze zawody w moim życiu. I ten medal, wielki jak moja dłoń.

Wreszcie zrobiłam jakąś życiówkę z tych zaplanowanych na ten rok – poprawiłam czas o 7 minut. Bez kokietowania powiem, że w ogóle na to nie liczyłam ze względu na to, że w tym roku trasa biegowa była dobrze wymierzona (dłuższa), a ja cały tydzień wątpiłam, że w ogóle wystartuję. Wynik znacząco odbiega od świetnych rezultatów, które można osiągnąć na tym dystansie i z wielkim szacunkiem patrzę na to, co ludzie wyprawiają, chociażby w wodzie… Ja nie nauczyłam się lepiej pływać, nie trenowałam solidnie pod tri. Za co więc ta życiówka?  Za umiejętność uczenia się na własnych błędach. Naprawiłam wszystkie i to dało mi personal best.

I tak siedzę sobie, z totalnie rozluźnioną głową, świadoma tego, że niedługo trzeba będzie sobie odpowiedzieć na szereg pytań. Triathlon to najpiękniejszy sport jaki poznałam – to dzięki temu, że moje ścieżki zaprowadziły mnie akurat do Bydgoszczy, a to tutaj odpalono taką przyjazną amatorom imprezę. Nie mogę kilkanaście godzin po moim sukcesie planować, czego to nie zrobię za rok, jak to się nie przygotuję… Wiem, jak wygląda rzeczywistość, moje treningi, jak wiele mam do zrobienia poza swoją amatorską sportową zajawą, że mam pracę, drugą pracę, radio, życie osobiste do tego i blog, który i tak na tym wszystkim cierpi najbardziej. A do tego cenię sobie bycie wyspaną. To nie sztuka kupić sobie szosę, na której pojedzie się tylko raz na zawodach. Ale jak długo będzie mnie zadowalać startowanie dla samego dotarcia do mety?

Tak się już zaczęłam bronić przed tymi startami, przeżywaniem, tak czasem chcę innej ścieżki, a…

A, to już temat na osobny tekst.

Listy od Agaty

Za dużo presji w tworzeniu do neta?
Pozwól mi ją z Ciebie ściągnąć.
Zapisz się!

Wyrażam zgodę na przetwarzanie podanych danych w celu otrzymywania newslettera od Agaty Borowskiej. Szczegóły przetwarzania danych znajdę w polityce prywatności.