Bieg Niepodległości w Łubiance/Pigży

Kategoria:

Dochodzi południe. Przed moimi oczami widok jak na zdjęciu. Z nieco skrzywioną miną, która towarzyszy mi od rana, przysłuchuję się tekstom, które padają z ust innych biegaczy, ustawiających się nieco bardziej pogodnymi twarzami przodem do startu.

„Na piątym kilometrze będzie ślisko, błoto, niebezpiecznie. Wąwóz. Uważajcie na siebie” – ostrzega kolegę gościu ubrany w ciuchy biegowe najlepszych marek. Kolega stoi z… dwoma synami, którzy mają na moje niemacierzyńskie oko jakieś 7 lat. Zastanawiam się, czy powinnam się przejąć tym, co usłyszałam. W końcu wiedziałam o jakimś dużym zbiegu i podbiegu w lesie, o odcinku przełajowym. No, wiedziałam. Od jakichś piętnastu minut.

To najbardziej dramatyczna z uwag wychwyconych na starcie, chociaż konkuruje z nią rzucone z ust grubaska paniczne: „Już mi endo nie działa, a co dopiero dalej…!” Wtedy to już miałam pełne majtki.

Bieg Niepodległości w Łubiance

Podczas biegu w głowie oczywiście pisała się ta nota. Zastanawiałam się, co zostanie z wpisu, kiedy już wykreślę z niego wszystkie nieparlamentarne słowa, które nadawały świeżo powstałym zdaniom chociaż trochę humoru. Potem stwierdziłam, że koniecznie trzeba napisać , że z bólami po rozpiętkach nie biega się zbyt komfortowo, albo że bieg miał  11 km, co dla mojej głowy – nastawionej na dyszkę – było trudnym orzechem do zgryzienia. No bo co z tym dodatkowym kilometrem? Problemy pierwszego świata… Na to, że można pierwszy traktować jako rozgrzewkę, a potem dzida kolejne dziesięć, wpadłam dopiero w okolicy trzeciego kilometra.

Mniej więcej na tym dystansie po raz pierwszy pojawiła się w mojej głowie pozytywna myśl, a dokładniej było to: „o kurwa, dobry basik!”, kiedy coś konkretnego pojawiło się w słuchawkach. Z niecierpliwością czekałam na ten piąty kilometr, wąwóz, błotne kąpiele i inne urozmaicenia, bo ile można biec po ścieżce rowerowej, na której szerokości mieszczą się na luzie zaledwie trzy osoby? Chciałam już mieć za sobą najtrudniejszą część trasy, a po drugie pragnęłam urozmaicenia.

Zrozumiałam, jak ważne jest to, by krajobrazy podczas biegów były różne, ciekawe. Rozpieszczona miejskimi biegami, jasne! A tutaj pola, mgła, pola, znowu mgła… Pragnęłam tego lasu, żeby poczuć jakąś emocję w końcu. Jedną choć.

Na piątym jednak nie było lasu. Zamiast tego czekały kocie łby – który z biegaczy tego nie kocha?

Ósmy kilometr

Rzeczony przełaj zaczął się około ósmego kilometra. Przed wbiegiem do lasu znak „zakaz ruchu” i pod tym tabliczka: nie dotyczy rowerów. Och, mieć w tamtej chwili MTB… Roweru nie było. Byli za to biegacze, którzy wyprzedzali mnie na pierwszym i drugim kilometrze, którym rzucałam pod nosem „Tak, pędźcie. Do zobaczenia na siódmym kilometrze” i których teraz trudno było wyprzedzić, tak było wąsko. Nie szkodzi. Nie po to dokręca się porządnie, by paść na byle górce. Największą nagrodą było odzyskanie tempa sprzed przełaju na prostej drodze. Takie małe radości z biegu. Przybicie piątek kibicującym dzieciakom jeszcze nigdy nie było tak fajne. W końcu coś się działo…

Kończąc bieg byłam pełna jeszcze większego podziwu dla osób, które ukończyły Maraton Toruński kilka tygodni temu, na podobnie urozmaiconej trasie… Szacun. Wymiękłabym. Super, że biegi w mniejszych miejscowościach są organizowane, ale ja zdecydowanie preferuję miejskie betony. Jakkolwiek to brzmi.

Także tego. Taka tam opcja na wolny dzień. Niby lepiej niż przed telewizorem. W niepodległym kraju.

Listy od Agaty

Za dużo presji w tworzeniu do neta?
Pozwól mi ją z Ciebie ściągnąć.
Zapisz się!

Wyrażam zgodę na przetwarzanie podanych danych w celu otrzymywania newslettera od Agaty Borowskiej. Szczegóły przetwarzania danych znajdę w polityce prywatności.