Ludzie, których priorytetem jest zadowalanie innych, kończą źle.
Był raz instruktor z licencją A,
co jeździł wszędzie gdzie się da
i zbijał niebotyczną kasę,
wciągając ludzi w szaloną trasę.
Nim wpadał rano na zajęcia
oglądał sobie rowerów zdjęcia,
pudrował nosek i spijał sok,
a potem jechał przez korki i tłok.
Wpadał do klubu cały wesoły,
jakby był zawsze pierwszy dzień szkoły.
Głos jego miał radosne tony
choć… był on bardzo wypalony.
Bo kiedyś postanowił sobie,
że zanim wyląduje w grobie…
Tak właśnie zrobi, co mu to szkodzi,
on to po prostu każdemu dogodzi.
I mieszał Wave i Rhythm Press,
choć dawno mokry już miał dres
i chciał sugestii każdego człeka
co na zajęcia z nim tak czeka…
On bardzo chciał się dostosować,
dumę, zasady w kieszeń schować,
znosić pytania „co on odwala?”,
byleby była pełna sala.
Mieszał wszystkie style muzyczne,
bo ktoś chciał rock, a ktoś klasyczne,
wybierał najróżniejsze brzmienia
zależnie od ludzi życzenia.
I wszyscy byli zadowoleni,
liczyli, że nigdy nic się nie zmieni,
że ten instruktor tak będzie chadzał
i po kolei każdemu dogadzał.
Gdy nasz instruktor był już pewien
(skąd taki wniosek wysnuł – nie wiem),
że wszyscy lubią jego jazdę
że każdy kocha go jak gwiazdę…
Wtedy na salę weszła ona.
Sceptycznie bardzo nastawiona
jeździła chwilę, w bok patrzyła,
dla tomahawka nie była miła.
Wreszcie skończyła… i gładzi ciuchy
pytanie ciągnąc zza pazuchy
(Mina jej była bardzo złowieszcza):
„A to ten rower się nie przemieszcza?”
„Jak to przemieszcza”? – głowi się on.
Szuka pomocy ze wszystkich stron…
Strach, lęk, obawy, adrenalina
zwalać go z nóg powoli zaczyna.
I nagle na kolana pada,
bo oto zadanie nie lada
sprawić, by rower stacjonarny
hasać mógł lekko niczym sarny…
„Nie da się zrobić” – szepcze skruszony
głęboko w sercu swym zasmucony.
Wychodzi z sali, kończy karierę
bo albo umie, albo jest zerem.
Morał jest prosty jak bajka cała,
co się na bloga wstawić dała:
choćbyś flaki wypruwał, Kolego,
to nigdy nie zadowolisz każdego.