Miałam tylko jedną sytuację w swojej karierze instruktorki, kiedy prawie spóźniłam się na zajęcia. Na salę, w której zajęcia startowały o 17:00, weszłam o 16:59. Utknęłam w korku. Wcale nie dlatego, że źle wycyrklowałam czas dojazdu do klubu, mam go obliczonego od lat, włączając nawet okoliczności piątkowych powrotów całej Bydgoszczy z pracy. Te dwa lata temu zapomniałam o jednym: jest Black Friday. Czyli cała Bydgoszcz owszem, wraca z pracy, ale nie do domu, a do galerii handlowej nieopodal klubu.
W tym roku, w okolicy dnia, który nawet w zimnym listopadzie powoduje wypieki na twarzach konsumentów, Internet podzielił się na trzy obozy. Jeden – bez refleksji wypełniający wirtualne koszyki niepotrzebnym towarem. Drugi, tłumaczący, że zakupy podczas Black Friday zabijają Ziemię. Trzeci zamierza iść na zakupy tylko po to, by zrobić na złość tym drugim.
Chodźcie, otwieramy czwarty obóz!
Między zabijaniem Ziemi nadmierną konsumpcją a ascezą zakupową jest co najmniej jeszcze kilka pięter. Żeby osłodzić sobie rozkminę powiedzmy, że cios w planetę to polewa tortu, a brak zakupów przez cały rok to biszkopcik. A przecież mamy jeszcze masę kremu. Skrajności jak zawsze najbardziej nas ekscytują, a tutaj rzecz jest w całkiem innej kwestii: w równowadze.
Jeśli czekasz cały rok na Black Friday, żeby sobie kupić Kindle’a, to dlaczego czujesz się dotknięta, gdy eko-świr mówi, że masz zrezygnować w zakupów w ten dzień? Prawdopodobnie nikogo nie krzywdzisz i zwyczajnie dbasz o swoją kieszeń. W dodatku liczba papierowych książek, które zakupisz, ulegnie zmniejszeniu. Jeżeli kupisz czytnik dzień później to Ziemia Ci wybaczy? Albo jeśli Twoją szafę w ten dzień wzbogaci porządnej jakości ubranie, które zostało przecenione, czy trzeba zaraz za karę dać się obrzucić bioodpadami? Nie.
Anty Black Friday – kiedy ma sens?
Chodzi o to, żeby nie podstawiać nogi klientce TkMaxxa podczas biegu w stronę tego samego regału z butami, które rozkleją się jeszcze tej zimy. Aby nie klikać bezmyślnie „kup teraz”, bo zasugerowała to reklama na fejsie. Obyć się bez podkładu do twarzy, jeśli jeden, zużyty tylko do połowy, leży w kosmetyczce.
Po prostu zatrzymaj się – co w korkach na parking galerii nie jest takie trudne do zrobienia – i zastanów się: czy naprawdę muszę dawać się wciągać w te wszystkie zabiegi, przygotowane specjalnie na tę nadmuchaną okazję? Czy 15% to naprawdę rabat wart zachodu (a jeśli mieszkasz w USA, to i połamanego żebra?). Po co kupuję coś, co kilka miesięcy później wyląduje w śmietniku? I to jeszcze nie w tym kontenerze, co trzeba (bo… nie, ubrań nie wyrzuca się do „zmieszanych”. Zmieszanym można się czuć, kiedy się to robi).
Piąty zegarek wcale nie jest wart swojej ceny, a rabat często jest sztucznie stworzony. Nowy gadżet na pewno nie sprawi, że wzbudzisz podziw w tej dziewczynie, choć właśnie to obiecują Ci zegarka producenci. A ten cholerny t-shirt za dwadzieścia dziewięć złotych? Miał sprawić, że poczujesz się dobrze, ale już następnego ranka spojrzysz na niego obojętnym wzrokiem. Jeśli nie z wyrazem boleści w oczach, bo od dźwigania torby z „najlepszymi okazjami, których nie możesz przegapić” jakoś tak strzyka Cię w plecach. Cztery takie bluzki mniej i masz na wizytę u specjalisty, na którego podobno brakuje pieniędzy.
W łańcuchu produkcyjnym zawsze ktoś ponosi koszt rzeczy, którą my kupujemy bardzo tanio. Ktosiem może być kobieta z Bangladeszu, a może być Ziemia. Kompulsywne wydawanie pieniędzy w dzień sztucznie do tego wytworzony jest zwykle nierozsądne, ale takie samo jest mówienie komuś, że swoim postępowaniem zabija planetę. Bo to nie powstrzyma go od zakupu, jak do wegetarianizmu nie zachęci się nikogo opowiadaniem mu o rzeźni, kiedy ten oblizuje się podczas pałaszowania schabowego.
Sama idea Black Friday jest spoko, jeśli się wie, jak z takiego dnia korzystać i robi się to świadomie. Może podobnie jak z alkoholem?
Photo by Lucrezia Carnelos on Unsplash